Suwaczek

Suwaczek z babyboom.pl

poniedziałek, 15 września 2014

Życiowe refleksje rodzinne

Cóż, przyznaję, że choć pisać lubię, to jakoś wywnętrznianie się na blogu jakoś ostatnio mi nie idzie.. Nie wiem, czy to wina wieku, czy etapu w życiu, czy tego co się dookoła dzieje, grunt, że jakoś w wakacje dużo myślałam. O wszystkim :) O swoim życiu, o naszym, wspólnym życiu, o tym co się obok dzieje i czekałam na dobry moment, aż wszystko mi się w głowie ułoży i będę mogła to logicznie złożyć w całość i opisać. Ale ten moment chyba nie prędko nadejdzie, więc chyba pora przynajmniej część z moich przemyśleń wyciągnąć na światło dzienne.
Obserwowałam inne rodziny na wakacjach - i tu muszę przyznać, że fajnie było sobie popatrzeć na innych rodziców, którzy uśmiechnięci uczyli dzieci pływać w basenie, w przeciwieństwie do tych, którzy siedzieli przy obiedzie wpatrzeni tępo przed siebie lub w talerz, a dzieci obok - wpatrzone w tablet lub smartfona. Trochę smutny to był widok, na szczęście rzadki.. 
W między czasie leżąc sobie na leżaczku przy basenie i czytając polską prasę trafiłam na kilka artykułów z serii "Polak na wakacjach" i dziękowałam w duszy Bogu, że udało nam się wyjechać za granicę, do dobrego hotelu, gdzie buraków i chamstwa nie było, nikt nie rzucał przysłowiowym mięchem i nawet dzieciaki między sobą się nie biły o łopatkę na plaży (co było możliwe ponieważ niemieckich dzieci = rozwydrzonych bachorów było jak na lekarstwo). Jak czytałam te historyjki w stylu: polska rodzina nad Bałtykiem i hasła w relacji rodzice do dzieci: "Siedź, ku%^& na miejscu!/ Co robisz debilu?" itp. to aż ciarki miałam i scyzoryk mi się w kieszeni otwierał. Jak można tak mówić w obecności dziecka, nie mówiąc już o zwracaniu się tak do niego?? Nigdy tego chyba nie pojmę..
Muszę przyznać, że czekałam na ten urlop jak na zbawienie! Czekałam na słońce, leżenie plackiem na leżaku i moczenie nóg w basenie. Morze co prawda też mieliśmy pod nosem, ale byliśmy nad nim może 2 razy.. Przed wakacjami zapisaliśmy Bączka na kurs pływania i bardzo dużo jej to dało. Oswoiła się z wodą, przestała panikować, bo "Mamo! Woda w oczach!", nauczyła się pływać pod wodą i nie oddychać nosem, jednym słowem same plusy! Do tego bardzo jej się pływanie spodobało i właśnie zaczęłyśmy kolejny kurs! Więc na wakacjach było nurkowanie i pływanie w basenie, skoki do wody i mnóstwo radości. Z mężem "dzieliliśmy się czasem" - raz on pływał z Polą, a ja się relaksowałam na leżaku z książką, potem się zmienialiśmy, a zdarzało się i tak, że zaprowadzaliśmy małą do Klubu dla dzieci, gdzie panie animatorki (Polki) organizowały dzieciom w różnym wieku zabawy. To takie trochę mini-przedszkole, które Pola baaardzo lubiła. Dzieciaki w ramach zajęć budowały wspólnie zamki z piasku na plaży, grały w mini-golfa, rysowały, przygotowywały Mini Playback Show itp. Pamiętam, że gdy Pola miała rok i na wakacjach widziałam jak rodzice zaprowadzają dzieci na godzinę, czy dwie do takiego klubu, to dziwiłam się, bo przecież wakacje są po to, aby je spędzać wspólnie! Ale jak to często bywa - punkt widzenia zmienia się od punktu siedzenia :) Pola bardzo lubi wszelkie zajęcia z dziećmi, a że wyjechaliśmy sami, bez żadnych znajomych to z chęcią szła do Klubiku, gdzie mogła choć chwilę poprzebywać z kimś w jej wieku, a nie tylko ciągle z rodzicami. My z kolei mieliśmy wtedy chwile dla siebie - mogliśmy iść do baru po piwku, czy kawę, usiąść na moment w cieniu pod parasolem, porozmawiać, czy złapać się romantycznie za rękę i poczuć się jak kilka lat temu podczas miodowego miesiąca :) 
W głowie miałam zakodowane, że wakacje to czas dla całej rodziny, że każdą wolną chwilę trzeba spędzić razem, bo przecież w ciągu roku widujemy się RAZEM tylko rano, czasem wieczorem o ile mąż akurat nie pracuje i w weekendy - o ile mąż wtedy nie musi iść do pracy. Ale teraz widzę, że wakacje to ma być relaks dla wszystkich! Że zarówno ja, jak i mąż, jak i Pola potrzebujemy chwili dla siebie. Że nie ma sensu ciągnąć dziecka nad morze, tylko i wyłącznie dlatego, że poświęciliśmy sporo czasu na szukanie hotelu z piaszczystą plażą, skoro większą frajdę ma z pluskania się w basenie, czy zjeżdżania ze zjeżdżalni. Że kij z dietą - są wakacje! :) I to właśnie było nasze wakacyjne hasło - gdy zastanawiałam się, czy wziąć sobie do popołudniowej kawy małe ciastko, gdy mąż zastanawiał się, czy do kolacji wziąć piwo czy wodę lub gdy Pola pytała czy może dziś wziąć 2 gałki lodów- mówiliśmy sobie: "Żono/ mężu - są wakacje!" i sami sobie dawaliśmy dyspensę na wszystko! 
Finał tego był taki, że mąż wrócił 3 kg grubszy, ja na wadze nie stawałam, ale poczułam przyrost wagi wkładając jeansy, a Pola, która praktycznie mogła robić w ciągu tych 2 tygodni co chciała, po powrocie potrzebowała tygodnia, aby przypomnieć sobie zasady panujące w domu :) 
Ale wakacje były dla wszystkich bardzo udane. Odpoczęliśmy, zrelaksowaliśmy się, Pola w końcu przestała bać się wody, naprawdę świetnie sobie w wodzie zaczęła radzić, zniknął jej lęk przed zawieraniem znajomości - sama podchodziła do dzieci, pytała o imię, o wspólną zabawę, chyba wydoroślała :)

Często też w ciągu wakacji pojawiało się pytanie :"Mamo, a kiedy będę mieć siostrzyczkę? Bardzo bym chciała..." Ja też bym chciała, tyle że mąż nie bardo.. Znajoma mi powiedziała - "Jak chcesz to w czym problem? Nie wiesz jak facetowi zrobić dziecko?" Hm, pewnie że wiem, tylko ja tak nie chce. Rozmawiałam ostatnio z kolegą, który właśnie spodziewa się drugiego syna i powiedział mi, że gdyby żona go tak zrobiła, to by się nieźle wkurzył. Wiem, że mój mąż też by się wkurzył. Wiem też, że przy jego trybie pracy nie wiele mógłby mi pomóc, a że nie chce drugiego dziecka, to być może pracowałby więcej, żeby go mniej w domu było? Może byśmy się więcej kłócili? Pewnie tak.. I długo i dużo o tym myślałam i stwierdziłam, że to chyba nie pora. Nasłuchałam się i naczytałam ostatnio o różnych związkach, między innymi o takich, gdzie dziecko miało być lekarstwem na kryzys w związku i przyczyniło się do jego rozpadu. Facet spakował się i wyszedł, a dziewczyna została z małym dzieckiem, mieszkaniem na kredyt i smutkiem w sercu. Nie chcę psuć swojego związku przez chęć posiadania drugiego dziecka. Kiedyś dla mojej córki istniałam tylko ja, mama. Taty mogłoby nie być. Ale widzę, że ostatnio tata jest dla niej bardzo ważny. Przed wyjściem do przedszkola musi mu dać całusa i uściskać go, inaczej jest wielki płacz i smutek. Gdy wracamy popołudniu do domu i męża nie ma, słyszę jak mówi do siebie pod nosem:" O, nie ma tatusia. Tęsknie za nim..." a przecież nie widziała go zaledwie kilka godzin! Mąż kiedyś nie chciał mieć dzieci, ale udało mi się jednak zmienić jego myślenie w tej kwestii. Początki nie powiem, były trudne, większość obowiązków spadła na mnie. On twierdził, że nie wie, że się boi, a może nie chciał karmić/ przewijać/ wychodzić na spacery itp. Długo trwało zanim "oswoił się" z byciem ojcem i teraz widzę z jaką miłością podchodzi do córki, choć czasem odzywa się w nim natura "srogiego rodzica", którą wyniósł z domu.
Nie chcę tego psuć. Wiem, że Pola chciałaby rodzeństwo, ja też bym chciała żeby nie była jedynaczką, ale może to nie nasz czas? 

A na razie próbujemy zorganizować naszej małej popołudnia. Od roku były rozmowy o balecie, a że była za mała, to nigdzie jej przyjąć nie chcieli. Ale teraz, gdy ma już 4 lata możemy spróbować. Zobaczymy, czy jej się spodoba... :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Słońce - tego mi trzeba było!

Jesteśmy! Nasłonecznieni, wypoczęci, bateryjki podładowane! Jedne wakacje, te wspólne i dalekie zakończone, a teraz od kilku dni jesteśmy same - ja i Bączek w polskich górach. Mała mieścinka, hotelik pod lasem, święty spokój, świeże powietrze, nikt nie wrzeszczy, samochody nie trąbią, za to barany za oknem widzimy, słychać traktor, codziennie spotykamy wielkie, niebieskie ważki, pszczoły, motyle i stokrotki na łące. I byłoby pięknie, gdyby nie jeden, zupełnie nie przewidziany przez nas problem. 
"Ja chcę, żeby tatuś tu był z nami buuuuu /Chcę do tatusia buuuu / Bardzo za tatusiem tęsknię buuuu" ...
Zupełnie, ale to zupełnie nie spodziewałam się ani ja, ani mąż, że nasza córka, która na co dzień o wiele bardziej woli, abym to ja pomogła jej się ubrać, czy wykąpać, abym to ja pomogła jej pokolorować kucyki Pony, abym to ja zawiozła ją do przedszkola itp. będzie tak za tatą tęsknić, że aż zacznie domagać się wcześniejszego powrotu do domu! Zaskoczona jestem, i to bardzo jej zachowaniem, ale i cieszę się, bo choć na co dzień tego nie pokazuje, to jednak jak na dłoni widać, że tatuś wiele dla niej znaczy :) 
Staram się jak mogę tłumaczyć, zabawiać, zagadywać, czas jej organizować, aby o tatusiu tyle nie myślała, ale najgorzej jest wieczorem, jak trzeba iść spać, zmęczenie daje się we znaki i smutek na twarzy się u dziecka pojawia.. Ale jeszcze kilka dni i będziemy w domu, damy radę! 

A ja - ja staram się wyluzować, odpoczywać, wdycham świeże powietrze, którego tak brakuje w naszym zasmrodzonym mieście. Obserwuje różne dzieciaki wkoło, słucham otoczenia i różne przemyślenia do głowy mi przychodzą. I chyba pomału przestaje się dziwić niektórym zachowaniom ludzi. Ale o tym będzie w kolejnym poście, bo czuję, że wywód z tego zrobi mi się długi, a już późna pora, spać się powinnam położyć, bo z tego mojego wypoczywania od dłuższego już czasu budzę się ok. 7 rano i zasnąć potem nie mogę.. Nie ważne o której się położę, nie ważne czy jest środa, czy sobota - budzę się skoro świt i koniec spania! :/


wtorek, 8 lipca 2014

Depresja dopadła mnie...

Moje pisanie o domaganiu się wakacji nie było tylko takim ględzeniem. Przyszedł w końcu taki dzień, kiedy naprawdę nie chciało mi się wstać z łóżka. Nic mi się nie chciało. Za oknem szaro, choć to połowa czerwca. Niecałe 20 stopni, choć powinno być co najmniej 30! I wtedy pomyślałam sobie, że chyba depresja mnie dopadła. Choć to nie jesień, ani wczesna wiosna, tylko lato, choć do wyjazdu bliżej niż dalej, to jednak wszystko to co się działo w ostatnich miesiącach zaczęło się na mnie odbijać. Codzienne wstawanie przed 7, jazda z małą do przedszkola, bieganie od jednej pracy do drugiej, po małą do przedszkola, a potem jeszcze popołudniowe wspólne zajęcia - rysowanie, granie, układanie puzzli itp. A potem jak już za oknem ciemno - prasowanie, sprzątanie, albo po prostu padanie do łóżka na przysłowiowy pysk. Do tego stres z lutego związany z nagłą chorobą męża i inne mniejsze zmartwienia po drodze, plus ciągły brak słońca i oto macie mnie, z przyklejonym sztucznym uśmiechem za dnia, udającą że 'dam radę! mam siły!", a tak naprawdę psychicznie i fizycznie wymęczoną. Do tego doszły jeszcze jakieś wyssane z palca, żeby nie powiedzieć z d... pretensje teściowej do mnie, i do dziecka, bo nie jest tak, jakby teściowa chciała! I to jeszcze powiedziane nie do mnie, w twarz, bo na to teściowej odwagi za brakło, tylko do męża, przez telefon, choć okazja do porozmawiania w cztery oczy była! 
Ale w końcu, W KOŃCU od paru dni widać na niebie SŁOŃCE! Jest ciepło, nie ma szarego nieba i jakoś tak mi lepiej. Choć mąż ostatnio w kość daje i nic nie robi tylko albo siedzi przed komputerem albo mecze ogląda. O ile mecze mogę zrozumieć, bo choć fanką futbolu nie jestem, to jednak dyspensę na wieczorne siedzenie przed tv mogę dać raz na 4 lata mężowi ;) to wielka miłość i uzależnienie od komputera tudzież od komórki i fejsa mnie czasami mocno wku$%^&*&@. Bo idziemy na spacer, a mąż przed nosem niesie telefon i zamiast porozmawiać, popatrzeć na kwiatki, czy drzewa przy drodze, na coś innego niż EKRAN czegokolwiek, to ten gapi się w ten telefon jakby miał tam drogę wyrysowaną! Nic tylko postawić przed nim na drodze psią kupę i patrzeć którą nogą w nią wejdzie! Siedzimy w kawiarni, czekamy na lody - ten wyciąga telefon i sprawdza facebook'a! A potem się dziwi, że córka nie chce, żeby ją odwoził do przedszkola, nie chce mu pokazać swojego rysunku, nie chce się z nim bawić - nie chce, bo ciągle spędza czas ze mną, rozmawia głównie ze mną i chyba to stało się dla niej normą, od której ustępstw nie przewiduje. A ja choć uwielbiam spędzać z nią czas, to czasem czuję się już mocno wykończona, zwłaszcza jak 5ty raz muszę tłumaczyć co w samolocie robi stewardesa, co to znaczy że jest duszno lub co robią korniki. A po chwili i tak zostaję zaatakowana kolejnym pytaniem, zadaniem, czy prośbą. A mąż do tego ma taką pracę, że głównie popołudniam/wieczorami w niej siedzi, nie mówiąc już o zajętych weekendach, więc tym bardziej wychowanie i opieka nad dzieckiem spada na mnie. I choć ostatnio Pola po raz kolejny zaczęła mnie dręczyć chęcią posiadanie siostrzyczki, i choć nie ukrywam, chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko, to patrząc realnie na naszą sytuację - to ja bym miała dziecko, nie my. Pewnie bym dała radę i tak dalej, ale jakim kosztem? Spaniem po 2 godziny dziennie, zupełnym odpuszczeniu jakichkolwiek dodatkowych zajęć dla Poli (a ma obiecany balet :), zero czasu dla siebie, no chyba że mąż zmieniłby pracę na 'normalną" i ktoś by mu wszczepił implant "ojcostwa", czyli instynkt tatusiowy - żeby sam z siebie chciał spędzać z dziećmi czas, a nie tylko wtedy kiedy ja tego nie mogę robić, albo gdy go o to poproszę. 
Nie wiem, u mnie w domu jakoś to przebiegało sprawnie. Mama nie musiała tacie mówić, żeby np w niedzielę wziął nas do parku, a ona w tym czasie ugotuje obiad. Jakoś dzielili się swoim wolnym czasem i 'nami" tak, że raz jechałyśmy na zakupy z tatą, a mama w tym czasie coś sobie robiła w domu, raz mama zawoziła nas na zajęcia i tata zostawał dłużej w pracy. Pewnie że się kłócili, że mama zarzucała tacie, że za długo przesiaduje w pracy, że do domu wraca późno, ale pamiętam też że tata w weekendy a to zabierał nas do kina, a to na lody, a to wszyscy jechaliśmy gdzieś za miasto na wycieczkę. I wydawało mi się to tak oczywiste, że choć z moim mężem znam się ponad 10 lat to jednak ciągle zaskakuje mnie to jego olewające podejście do tematu 'rodziny". Tak, wiem, u niego w domu było zupełnie inaczej i nie każdy facet jest tak prorodzinny, ale fajnie by było gdyby choć raz coś sam z siebie zrobił, żeby mnie odciążyć, pomóc. A tu jak czegoś nie pokażę palcem, nie powiem, nie poproszę to on na to nie wpadnie. No, może z wyjątkiem załadowania i opróżnienia zmywarki :)
A do tego doszły jeszcze ostatnio pretensje teściowej, która siedzi na emeryturze i chyba nudzi jej się bardzo. Do męża powiedziała, że na urodziny Poli przyjeżdża teraz po raz ostatni, bo "ona ma już tego dość". A czego? Tego, że nie mówię do niej "mamo". Szkoda, że jak miała okazję ze mną o tym porozmawiać, to robiła dobrą minę i zachowywała się normalnie, jakby nigdy nic, a dopiero na drugi dzień zadzwoniła do M. z pretensjami. Jak dla mnie to swoich "ale" ma więcej i chyba planuje ten temat poruszyć, gdy mój mąż przyjedzie do nich SAM, bo tak sobie zażyczyła. No to już mnie totalnie wkur#$%$*& - skoro ma do mnie jakieś pretensje to czemu mi o tym nie powie, tylko chce rozmawiać jedynie z M.? Jak mi się coś u kogoś nie podoba, to mam odwagę mu o tym powiedzieć i o tym z nim porozmawiać, a nie dyskutuje na ten temat z osobą trzecią! Ech, szkoda gadać. 
Zwłaszcza, że teściowa rzeczywiście przyjechała na urodziny Poli, jak zwykle siadła za stołem i ani razu nie podeszła do biegającej po placu zabaw wnuczki. Zachowywała się normalnie, jakby nigdy nic, więc tym bardziej nie rozumiem jej skarg do męża? Zresztą jej to ja chyba nigdy nie zrozumiem. Z innej gliny ulepiona i tyle. 
A wracając do urodzin naszej 4-latki to na szczęście pogoda się udała, bo imprezę zaplanowaliśmy w kawiarni z dużym placem zabaw i dmuchanym zamkiem. Dzieciaki ledwo miały czas zjeść tort, Polę ledwo zaciągnęłam do łazienki na siku, bo szkoda jej było czasu na tak przyziemne sprawy, jak dmuchany zamek stał obok! :) Tort w tym roku był z wizerunkiem kucyków Pony i jak nie trudno zgadnąć - czekoladowy. Smak i zdjęcie na torcie wybierała oczywiście Pola :)  Wśród prezentów hitem okazała się tablica z Ikei i pluszowy koń-jednorożec, którego dostała od swojej niani (która co prawda nianią już nie jest, ale kontakt ciągle utrzymujemy). I co najważniejsze - solenizantce impreza się baaaardzo podobała, co mnie bardzo cieszyło, bo całą organizacją musiałam się oczywiście zająć ja... 
Jejku, dlaczego ja nie jestem facetem? Mogłabym wtedy siedzieć prze tv, pić piwo, oglądać mecz i mieć wszystko w d$%pie!


środa, 18 czerwca 2014

Relaks potrzebny od zaraz!

Są takie dni, kiedy odbieram małą z przedszkola tuż przed 17tą. Jedziemy do domu - nie mamy daleko, ale korki po drodze się trafiają. Docieramy gdzieś po 17, 17:30. Czasem mała zasypia mi po drodze w aucie i wnoszę takiego prawie 20-kilowego śpiocha na rękach do domu (dobrze, że jest winda). Kładę ją do łóżka i czasem się budzi od razu z okrzykiem "Nie chcę spać!", a czasem śpi przez dobrą godzinę. Widocznie w przedszkolu była "intensywna zabawa" :) A ja? A ja czasem też mam ochotę nic już nie robić. Bo w pracy było męcząco lub odwrotnie - mało się działo, a jak się mało dzieje to nie dobrze. Bo po pierwsze działa to na mnie demotywująco, a po drugie - oznacza mniej kasy. A jak taka niezmotywowana jestem, to wieczorem w domu nic mi się już nie chce. A tu sterta prasowania czeka, odkurzyć by trzeba, kwiatki podlać, w łazience posprzątać... No i dziecko chętne czeka na zabawę w "pocztę" (nasz hit ostatnich czasów) albo na wspólne rysowanie, wyjście na hulajnogę itp. 

Przychodzą takie chwile, kiedy po prostu mam wszystkiego dość. I choć staram się być dobrym rodzicem, postępować zgodnie z tym, jak sama bym chciała być traktowana, mieć dla córki zawsze czas i nie mówić co chwilę "zaraz", staram się być konsekwentna i sprawiedliwa, nie być egoistką, rozumieć emocje i zachowania dziecka, nie krzyczeć, a spokojnie tłumaczyć, to jednak przychodzą takie momenty, kiedy mam ochotę po prostu wyjść i schować się gdzieś, gdzie nikt nic ode mnie nie będzie chciał, gdzie będę mieć chwilę spokoju, gdzie będę mogła usiąść sobie wygodnie i po prostu nic-nie-robić-i-mieć-święty-spokój.
Wiem, że nie jestem jedyną matką, która ma takie potrzeby. I wiem, że to mija. Że czasem wystarczy uśmiech dziecka, czasem wystarczy, gdy nam ktoś powie jakieś miłe słowa, czasem wystarczy dobre ciastko albo kawałek czekolady, dobry dowcip, miły gest od męża... A czasem po prostu trzeba się wziąć w garść, bo sterta prania do prasowania urosła pod sufit, w zlewie nie ma już na nic miejsca, a z kosza wysypują się śmieci.. 

Jejku, jak ja bym chciała już mieć wakacje i móc na chwilę zostawić wszystko "w tyle". Moczyć nogi w basenie, łapać słońce i pić rozwodnione piwko z barku "all inclusive"... 
Potrzebny mi reset!

środa, 11 czerwca 2014

Pomysł na prezent dla 4-latki poszukiwany!

Niezbyt mi wychodzi pisanie w ostatnim czasie, ale i jakoś weny wieczorną porą brak i jakoś tak ogólne lenistwo mnie opanowało. Chyba potrzebuje resetu i wakacji! A do nich jeszcze.. ech trochę ponad miesiąc. Choć trochę je sobie w tym roku urozmaiciliśmy i pod wpływem chwili i okazyjnej ceny zakupiliśmy bilety do Londynu - odwiedzimy naszą koleżankę, która mieszka tam od stycznia. Nigdy w Londynie nie byliśmy, jakoś nie było okazji, a muszę przyznać, że od feralnego lutego, kiedy mąż trafił do szpitala jakoś oboje zmieniliśmy trochę nastawienie do życia i świata. Mamy na coś ochotę, to robimy to, nie odkładamy na potem, bo 'potem' może po prostu już nie nadejść... Do Londynu wybieraliśmy się od paru dobrych lat, ale że nie było poważniejszej okazji, to po prostu jakoś nam to uciekało. Odkladaliśmy to na "potem", bo teraz nie mamy kasy / nie mamy czasu / i tym podobne głupie wytłumaczenia, nie koniecznie prawdziwe. Ale wiecie jak to jest - zawsze są pilniejsze wydatki, potrzeby, niż taki wyjazd dla kaprysu. A życie przecież trzeba sobie umilać! Mamy je tylko jedno, więc warto spędzić je tak, aby potem niczego nie żałować! Wiem, że słodycze tuczą itp, ale czy życie to ma być jedno wielkie pasmo 'odmawiania sobie"? Bo nie wypada, bo co powiedzą inni, bo szkoda kasy na takie pierdoły, bo pójdziemy tam innym razem, bo przytyję, bo to nie zdrowe - ile takich "bo.." słyszymy codziennie? Dlatego jak tylko mogę i oczywiście w granicach rozsądku, od pewnego czasu sprawiam sobie różne małe 'przyjemności". Sobie, córeczce, mężowi.. Bo trzeba sobie życie umilać, prawda? :) 

Poli przedszkole jest otwarte w tym roku tylko w lipcu i w tym miesiącu Pola miała do niego chodzić. Ale spóźniliśmy się z oddaniem karty wakacyjnej o 1 dzień (kiedy to została w domu, bo nie najlepiej się czuła) i okazało się, że na przedszkole został przepuszczony wielki szturm rodziców chyba z całego miasta, zrobili komitet kolejkowy, koczowali pod przedszkolem od 6 rano i zapełnili pierwsze miejsca na wakacyjnej liście. Myślałam, że dzieci z naszego przedszkola mają pierwszeństwo w zapisach, ale okazało się że nie. I oddając kartę w drugim dniu zapisów nasza córka znalazła się na 40 miejscu rezerwowym. Więc marne szanse, że tyle miejsc się zwolni i że uda się nam w lipcu dziecko umieścić w przedszkolu. Ponoć panie przedszkolanki nigdy nie widziały takich scen, odkąd tu pracują. Świetnie, tak więc musimy córce zapewnić opiekę na 2 miesiące, czego nie spodziewaliśmy się. Stąd m.in. pomysł na wyjazd do UK na dłuższy weekend. Niestety nie mamy możliwości zorganizowania dziadków do opieki u nas w domu chociaż na parę dni, więc pozostaje mi tylko wydłużenie sobie urlopu. Całe szczęście, że mając własną firmę nie mam z tym problemu, ale współczuję rodzicom, którzy są w podobnej sytuacji do naszej i nie mają takiej możliwości.. Pytałam pani dyrektor, skąd tyle chętnych w tym roku do zapisania dzieci na dyżur wakacyjny i powiedziała  mi, że pewnie rodzice zapisali dzieci do kilku przedszkoli, a potem jak już będzie ogłoszona lista przyjętych, to wybiorą sobie gdzie im bliżej/ wygodniej itp., i pewnie nie raczą do innych przedszkoli zadzwonić z informacją, aby ich dziecko wykreślić. Więc dyrekcja musi czekać do 12.06, kiedy to mija czas podpisywania umów z rodzicami, dopiero wtedy będą wiedzieli ile mają ewentualnie wolnych miejsc i będą brać dzieci z listy rezerwowej. Może jakby Pola była 5, czy 10 na owej liście to mielibyśmy szanse, a tak, to szczerze w to wątpię.
No i musimy kombinować jak jej i sobie zorganizować czas przez najbliższe 2 miesiące.

A póki co, szykujemy się do Polusiowych 4tych urodzin. I tu prośba do Was - może podrzucicie jakiś pomysł na prezent urodzinowy? Pyta mnie o to cała rodzina, a  Pola oprócz kucyka Rainbow Dash, który mówi po polsku i którego nie ma, a bardzoby chciała, nie ma innych marzeń. A ja nie chciałabym, aby dostała kolejną badziewną zabawkę, którą pobawi się 5 minut i rzuci w kąt. Rowerek biegowy ma, normalnego z pedałami nie chce, ma dużo puzzli, trochę klocków Duplo, kredek i wszelakich papierniczo-artystycznych rzeczy ma mnóstwo.. Może znacie jakieś fajne gry, odpowiednie dla 4-latki? 
Za wszelkie sugestie będę baaaaardzo wdzięczna :)

wtorek, 20 maja 2014

Co u nas, czyli koniec z kucykami Pony, niech żyje Barbie!

Aj, wstyd mi, że tak długo nie pisałam. Ale jakoś tak ostatnio i brak chęci, i czasu, i motywacji do pisania doskwierał.. Za oknem było tak szaro i smutno, że człowiek najchętniej przespał by tę naszą 'cudną szarą wiosnę". Ale cóż, 'taki mamy klimat" , więc jakoś trzeba żyć! 

A u nas działo się i dużo i mało. Minęły święta, nawet całkiem spokojnie, potem weekend majowy, na który niestety nie udało nam się wyjechać, bo M. musiał być 2.05 w pracy.. Odwiedzili nas też poświątecznie teściowie. Obyło się bez większych nerwów i głupich tekstów z ich strony, choć za każdym razem jak z nimi przebywam, to uświadamiam sobie dobitnie, że my nigdy nie złapiemy wspólnego języka. Bo "oni są z Marsa, a ja z Wenus". Mamy zupełnie inne spojrzenie na świat, podejście do życia i potrzeby. Poza tym nie lubię bajkopisarzy, ściemniaczy, kłamców i "chwalipięt". A teściowa moja i bajkopisarką i chwalipiętą jest. A do tego ściemniaczem :) Przykład? Proszę bardzo. Odkąd pamiętam, zawsze opowiadała, jak to ona uwielbia spacerować! Że jak jej wnuk (ten miesiąc starszy od Poli) był mały, to chodziła z nim na spacery tu, i tam i siam. Ale jakoś jak my do nich przyjeżdżamy, to NIGDY nie padło hasło: "To może pójdziemy na spacer? To pokażemy Wam jaki tu mamy ładny park? (czy cokolwiek innego). Zawsze było siedzenie w 4 ścianach! A jak ja sama proponowałam, żebyśmy gdzieś poszli to teściowa rzucała: "Dziadek, ubieraj się i idź z nimi!", a sama zostawała w mieszkaniu.
Od 2 lat też wysłuchuje, że oni zabiorą swoje wnuki na wakacje nad morze, no chyba że JA NIE POZWOLĘ! Nie ważne w tym miejscu było to, że Pola jest mała, ma dopiero 2 lata i dziadków widziała na oczy kilka razy. Nie ważne było to, że nie za bardzo się znają, że ona nigdy nie spała poza domem sama, że dziadkowie nigdy nie kładli jej spać, nie kąpali, nie wiedzą jakie mamy zwyczaje, jak reagujemy na jej zły humor, gorszy dzień, tudzież chęć posiadania wszystkich zabawek w sklepie. Nie ważne, czy ona by chciała z nimi jechać, czy nie. Dla nich głównym powodem, dla którego Pola by z nimi nie pojechała było to, że to JA NIE CHCĘ! Średnio mnie to ruszało, bo akurat dla mnie najważniejsze jest dobro dziecka, a nie chęć 'pozbycia się na 2 tygodnie dziecka z domu", jak to bywa w niektórych przypadkach. Więc owszem, gdy Pola miała 2 i 3 lata mówiłam teściom, że 'jak będzie chciała to z nimi pojedzie, a jak nie to ja jej zmuszać nie będę", co teść rozumiał po swojemu mówiąc :"Aha, czyli nie puścisz jej z nami na wakacje!" i tu uśmiech triumfu, oznaczającego że mieli rację pojawił się za każdym razem na jego twarzy.

No i co? I przy ostatniej wizycie teściów (przyjechali na weekend) dowiedziałam się, że ich wnuk bardzo chciał do naszej Poli przyjechać, ale teściowa się bała go zabrać. Bo: co by zrobiła, gdyby zaczął płakać? że przecież byłby tylko z nimi, bez mamy, że to długa podróż (2,5 godziny pociągiem), że ona by się bała go tak wziąć na weekend, że nie zna jego zwyczajów itp itd. Moje oczy zrobiły się wielkie jak pięciozłotówki i jakoś tak mnie ze zdziwienia przytkało. Bo jak to? Teściowa, która spędza z wnukiem mnóstwo czasu, bo szwagierka co rusz podrzuca małego do dziadków, i to nie tylko na 2 godziny, ale i na weekendy, a rok temu to i na cały tydzień (wyjechała wtedy z mężem na wakacje, bez dziecka, czego nie skomentuje), boi się wziąć małego na 1 noc poza domem? A przecież od 2 lat słyszę, że 'biorą wnuki na wakacje"! 
I takiego właśnie ściemniania nie cierpię! Bo jak nie znam francuskiego, to się nie chwalę na lewo i prawo, że czytam po francusku! Bo jak nie jadam sushi to nie opowiadam, że moją ulubioną restauracją jest ta w której serwują sushi! No nie kumam, nie rozumiem i nigdy nie pojmę takiego głupiego gadania i ściemniania!
No przyznam się, że to mnie tak zaskoczyło i zatkało, że nawet tego nie skomentowałam. Bo zanim wróciło mi myślenie to na tapecie był już inny temat i głupio było wracać do tego, o czym już nikt nie mówił. A szkoda. Ale następnym razem nie dam się tak zaskoczyć :)
Ale oprócz tego wizyta teściów przebiegła nawet całkiem ok. Aaa, nie do końca ok (zapomniałam!), bo Pola, która przy poprzednim spotkaniu z dziadkami usłyszała, że ją 'zabiorą na wakacje", "zabiorą do wielkiego kulkowa" i ogólnie mówiąc, temat "zabierania dzieci był na topie" -  noc przed ich przyjazdem spała bardzo nie spokojnie, popłakiwała przez sen, a jak już przyjechali to nagle jej dobry humor znikł i wystraszona nie puszczała mojej ręki, przykleiła się prawie na stałe do mojej nogi, a gdy zdziwiona zapytałam o co chodzi to dowiedziałam się po dłuższym drążeniu tematu, że się boi, że ja babcia zabierze od mamy i taty! I tyle z tego bezsensownego gadania teściowej wyszło!

A co poza tym u nas? Ano ciągle walczymy z Poli 'kserowaniem'. Ma jakąś obsesję, żeby robić i mieć to co inne dzieci. Mam nadzieję, że to tylko kolejny etap rozwoju, który zaraz przejdzie.
No i w końcu doczekałam się ochłodzenia w temacie miłości do kucyków Pony. Po obejrzeniu odcinka, w którym występował koń bez głowy(!), córka jakoś przestała się nimi bawić namiętnie i przerzuciła się na lalkę Barbie :) Do tego udało jej się obejrzeć "Barbie Perłową Księżniczkę" i od jakiś 2 tygodni jest nowa miłość i nowe zainteresowanie! A ja w końcu mogę odetchnąć, bo szczerze mówiąc kucyki Pony może są kolorowe i wesołe, ale czasem jak udawało nam się trafić na bajkę o nich to teksty tam leciały raczej mało kulturalne i odpowiednie dla 4 letniej dziewczynki. Już wolę przeróżowioną Barbie, przynajmniej zawsze jest happy end i jakieś mądrzejsze przesłanie niż to w kucykach Pony. 

W przedszkolu Pola radzi sobie bardzo dobrze. Trafiła na fajne dzieciaki i super panią! Codziennie przynosi coś nowego, a to nowe słówko z angielskiego, a to piosenkę, a to jakieś powiedzonko. I muszę przyznać, że jestem z niej naprawdę bardzo dumna! Często jak słyszę, albo widzę jak zachowują się inne dzieci w jej wieku lub ciut młodsze/ starsze, to widzę że Pola jest naprawdę super dzieckiem! (tfu tfu odpukać w niemalowane) Jasne, że czasem trzeba ją o coś poprosić 5 razy, że czasem się wkurzam, bo wołam ją do kąpieli po raz enty a ona w tym czasie robi kolejne kilometry na hulajnodze po mieszkaniu. Ale są też chwile, kiedy podchodzi do mnie i mówi: "Kochana mami, czy możesz mi zrobić wodę z soczkiem malinowym?" Albo odbieram ja z przedszkola, przybiega do mnie roześmiana i prezentuje swój najnowszy rysunek (czyli słońce, niebo, tęcza, kwiatki i jednorożec z szyją jak u żyrafy ;). Pytam, czy to dla mnie. I słyszę: "Nie mami. To dla całej naszej rodzinki!" 
Coraz częściej mnie zaskakuje swoimi mądrościami, tym, że ma swoje zdanie nawet w temacie 'stroju na dziś" , że mając 4 lata umie liczyć po angielsku do 10, zna tyle piosenek, że już trudno zliczyć, umie się podpisać, wie jak wygląda literka M jak mama i T jak tata, wie jak ważne są słowa 'dziękuję/ proszę i przepraszam", że jak coś zepsuje, wyleje, nabałagani to umie powiedzieć "Przepraszam mami/ nie chciałam/ nic się nie stało/ zaraz posprzątam" , że umie na swój mały wiek i rozumek wyrazić emocje, choć jeszcze często widzę u niej blokadę i wtedy słyszę jak mantrę 'nie wiem".

Może i jest z niej królewna na ziarnku grochu, której guziczek pod szyją przeszkadza, ale wolę taką słodką, uśmiechniętą przylepkę, niż rozbójnicę, która ucieka rodzicom w sklepie, a jak coś jest nie po jej myśli to kopie, pluje i wali rękami gdzie popadnie. A taki widok niestety zdarza mi się oglądać będąc na zakupach albo na spacerze.. I wtedy łapię moją małą księżniczkę za rękę i cieszę się, że ją mam obok :)



wtorek, 15 kwietnia 2014

Przedświątecznie

Wielkanoc tuż tuż. W tym roku spędzamy je na miejscu, nigdzie nie wyjeżdżamy, za to moja siostra wyjechała z rodziną do brata swojego męża. Nie wiem, ale w mojej rodzinie chyba tylko ja postrzegam święta (czy to Bożego Narodzenia, czy Wielkanoc) jako czas, kiedy to cała rodzina może zasiąść razem przy stole, zjeść wspólnie choć 1 posiłek w ciągu roku, pogadać i po prostu być razem! To jedyne takie okazje w ciągu roku, a wcześniej tata (ze swoją nową rodziną), a teraz siostra postanowili akurat wtedy wyjechać! Szkoda.. Gdy mój tata nie miał jeszcze syna, tego najmłodszego ;) to przynajmniej raz w miesiącu zapraszałam ich do nas na obiad. Czasem wpadała też moja siostra, ale rzadko. Wkurzało mnie to, że sama nie zorganizuje nic u siebie w domu i nawet jak ma urodziny to nie zaprosi nas nawet na kawę i ciastko, o obiedzie czy kolacji nie wspominając. Ale jak tylko słyszała, że ja przymierzam się do 'większego obiadu" w weekend to od razu zgłaszała gotowość do przyjścia.
Ale odkąd tata został po raz czwarty tatą i odkąd mały spędza jeden tydzień tutaj, a drugi u dziadków w mieście oddalonym o 100km od nas, to przestałam robić 'rodzinne obiady". Bo w weekend tata jedzie zawieźć małego do teściów i tam zostają na obiedzie albo przyjeżdżają do nich na weekend teściowie i wtedy musiałabym robić obiad dla 10 osób, a to już robi się naprawdę duże przedsięwzięcie kuchenne i logistyczne u nas w domu, aby tyle osób posadzić przy stole.. Co innego, gdy są święta.. Lubię gotować, lubię kręcić się w kuchni, wyszukiwać nowe przepisy, przygotowywać coś dla innych. Dlatego trochę mi smutno, że te święta takie będą trochę niekompletne.. Do tego tata - wydaje nam się, że pod wpływem swojej drugiej połowy, która chyba nie przepada za gotowaniem zwłaszcza dla większej liczby osób - stwierdził, że w święta nie będziemy nic gotować, tylko pojedziemy na wycieczkę za miasto i po drodze coś zjemy.. Hm, z jednej strony fajnie, bo nie spędzimy świąt przy stole przesuwając tylko dziurki w pasku od spodni, ale z drugiej strony święta są 2 razy w roku, i właśnie m.in. to siedzenie za stołem się z nimi kojarzy :)
No cóż, ja jednak postanowiłam, że i tak coś przygotuję! Żur stanie na stole, jak nie zjemy go na obiad, to na kolację po wycieczce, zrobię też może sernik albo inne ciasto, jeszcze nie wiem co, może podsuniecie jakiś pomysł? :) No i obowiązkowo sałatka jarzynowa i nadziewane jaja! 
A co Wy przygotowujecie na święta? :)

piątek, 11 kwietnia 2014

Taneczno i basenowo.

Czas leci jak szalony, dzień za dniem mija.. Weekend ledwo się zacznie, już się kończy.. W sobotę rano jemy szybko śniadanie i na 10 pędzimy z Polą na zajęcia taneczne. Nie wiem, czy długo pochodzimy na nie, bo mnie osobiście pani prowadząca niezbyt przypadła do gustu - część dzieci słucha pani i wykonuje jej polecenia, część robi co chce i nimi pani raczej się nie interesuje. A przecież jej rolą jest zainteresowanie dzieci tańcem! WSZYSTKICH dzieci! Pola raz idzie chętnie, raz ją ciągnę .. Gdyby to był balet, to byłoby pewnie inaczej, ale na balet zapiszemy ją od września, bo nic tylko kręci w domu piruety, robi wygibasy, próbuje tańczyć na paluszkach.. Po tańcach idziemy na spacerek albo plac zabaw, potem do domu na obiad i nie wiadomo kiedy zegar wybija 16, 17... W niedzielę też nie mamy już czasu na błogie lenistwo bo na 10 pędzimy na basen! Na pierwszych zajęciach Pola była trochę wystraszona, ale po drugich mówiła, że 'umiem pływać! i nurkować!" co oczywiście nie jest prawda ;) Ale najważniejsze, że jej się spodobało :) Zajęcia trwają pół godziny, potem zostajemy jeszcze trochę, wdrapujemy się na wielką zjeżdżalnię, zjeżdżamy razem, potem wygłupiamy się na dużym basenie i zanim się umyjemy, ubierzemy, wysuszymy to do domu docieramy znowu na obiad, a jak go zjemy to znowu okazuje się, że to już 16, 17!

Dopiero był marzec, a tu już prawie połowa kwietnia! W tym tempie za moment będą WAKACJE! :)


piątek, 28 marca 2014

Moje sposoby na więcej cierpliwości

Nie wiem, czy to przez to, że pogoda za oknem jakaś przyjemniejsza - bo słonko, bo trawa zaczęła zielenieć, bo niebo w końcu nie jest non stop szare? A może to magiczna moc prawdziwej, zielonej herbaty? A może to efekt lektury kilku ciekawych artykułów? A może to efekt pobytu męża w szpitalu i naszych wspólnych refleksji o kruchości życia i przemijaniu? Grunt, że zauważyłam u siebie jakiś taki luz, mniej nerwów, więcej cierpliwości.. Wcześniej zdarzało mi się czasem złościć, bo spieszymy się rano do przedszkola, a Pola stoi przed półką z zabawkami i nie może się zdecydować, co dziś ze sobą zabrać.. A czas leci! Bo pytam się jej z czym zje kanapkę, a ona udaje że nie słyszy. Więc pytam po raz drugi, trzeci, piąty, aż nerwy puszczają i głos sam staje się niemiły. Bo mąż miał wolny dzień i nawet zmywarki nie nastawił, psu wody nie nalał do miski, za to spędził cały dzień przy komputerze i zapomniał o Bożym świecie, jak to u niego często bywa.. 

Jakiś czas temu poszliśmy na obiad do nowo otwartej knajpki, o której słyszeliśmy dużo dobrego. Kuchnia azjatycka, czyli nasza ulubiona. Zamówiliśmy sobie do picia herbatę zieloną z jakimś dodatkiem, już nawet nie pamiętam co to było. Już po pierwszym łyku obojgu nam oczy się szerzej otworzyły, spojrzeliśmy na siebie i oboje w tym samym momencie powiedzieliśmy to samo: "Jak w Chinach!" :)
Przypomniał nam się smak tej prawdziwej, chińskiej herbaty i wracając do domu zahaczyliśmy o sklep, w którym najpierw kupiliśmy sobie zieloną, jaśminową herbatę, oczywiście liściastą, a do tego specjalny dzbanuszek do zaparzania. Mamy w domu siteczko na 'fusy herbaciane', ale stwierdziliśmy, że jednak taki dzbanuszek to jest to co nam potrzeba! I od miesiąca pijemy taką herbatę. Parzoną w dzbanuszku, odpowiednio długo (nagroda dla tego, kto wymyślił stoper w komórce :) w odpowiedniej temperaturze. Mamy w domu 3 rodzaje zielonej herbaty i w zależności od humorów i zachcianek parzymy jedną albo drugą. I może to właśnie ich moc tak dobrze na mnie działa? :)

Przyznaję się, że jestem z tych, co robią wszystko szybko. Bo zawsze mam za dużo na głowie, a czasu zawsze za mało. Dlatego jak przyjeżdżam po Bączka do przedszkola to chciałabym szybko ją ubrać i wyjść. Zwłaszcza, ze pod przedszkolem nie ma parkingu, wręcz stoi znak 'zakaz postoju", więc wszyscy rodzice się spieszą, bo nikt nie chce zarobić mandatu. A po drugiej stronie ulicy gdzie wolno parkować bardzo rzadko jest wolne miejsce.. Więc wpadam szybko do przedszkola, a tu Pola zaczyna w szatni tańczyć piruety, woła że jeszcze musi siku, potem się wraca bo zapomniała rysunku, konika Pony, a ja stoję i tylko ją popędzam!
A siedząc kiedyś w pracy i mając wolną chwilę trafiłam na ciekawy artykuł. Głównym jego przesłaniem było to, że dzieci żyją w swoim rytmie, a dorośli w swoim i niestety często nie da się ich zgrać. Bo rodzic (tak jak ja) chciałby wszystko szybko, dla niego wszystko jest oczywiste i zrozumiałe, wie że jak wejdzie do głębokiej kałuży to będzie miał powódź w bucie, że na ulicę nie wolno wbiegać tak o, bo może stać się nieszczęście itp itd. A dziecko? Dla niego wejście do kałuży to wielka frajda! A że but i skarpetka będą mokre tego nie wie, dowie się, jak sam się o tym przekona. Do przedszkola trzeba się spieszyć? Ale przecież na drzewie ćwierka mały ptaszek, któremu trzeba się przyjrzeć, a pod drzewem leży coś kolorowego, ciekawego. Dorosły od razu widzi, że to papierek po wafelku, ale dziecko tego nie wie i chce podejść, wziąć do ręki, obejrzeć. A rodzic strofuje: "Zostaw, to jest brudne!
Dzieciom czas płynie dużo wolniej niż nam, dlatego powinniśmy czasem zwolnić i pozwolić im chłonąć to co chcą! Nie popędzajmy ich, dajmy szansę i czas na obserwację, poznanie świata. My żyjemy w ciągłym pędzie, bo w pracy szef popędza, bo jesteśmy gdzieś umówieni, na konkretną godzinę, bo tracimy czas w korkach itp. Dla dziecka czas to abstrakcja!
Czytałam ten artykuł i zgadzałam się z każdym zdaniem. "Tak, to prawda. Popędzam dziecko. Ciągle się spieszę, a mała wręcz odwrotnie - zawsze ma czas! Chyba pora wrzucić na luz... "

Przypadek męża pewnie też nie jest tu bez znaczenia. Oboje stwierdziliśmy, że życie jest tak kruche i nie pewne, że warto cieszyć się każdą jego chwilą. Że po co się złościć, wkurzać, to nic nie daje, a jedynie zmarszczek przybywa i zdrowia ubywa. 

I nie wiem, która z tych rzeczy się do tego przyłożyła, ale widzę po sobie, że ostatnio mniej się złoszczę, nawet jak muszę Polę kilka razy wołać do kąpieli, a ona jeszcze tańczy w salonie albo kończy rysować swoją ulubioną tęczę. A czasem po całym dniu po prostu już miewałam dość wszystkiego. Widzę też, że gdy mniej na nią krzyczę (bo ileż razy można prosić), to ona też jakby weselsza się zrobiła, choć akurat uśmiechu jej nigdy nie brakowało :) Przykład? Odbieram ją wczoraj z przedszkola, a tu przybiega, a raczej skacze do mnie z sali jakaś mała roześmiana buźka, podskakuje jak piłeczka z okrzykiem "Mama, mama! Kocham Cię! Popatrz co Ci narysowałam! TĘCZĘ! I serduszko! A wiesz, dlaczego jest całe czerwone? Bo to SERCE MIŁOŚCI!" :) I uśmiech jej z buzi nie schodzi!

A jak macie chwilkę czasu to podrzucam Wam linki do ciekawego artykułu o złości u dzieci:

środa, 19 marca 2014

Mała strojnisia, czyli problemy z ubieraniem

No właśnie. Jak w temacie - dziś będzie o fochach przy ubieraniu!
Dokładnie od stycznia zeszłego roku, czyli już dobrze ponad rok trwa u Poli fascynacja kolorem różowym. Przejawia się to w uwielbieniu do różowych ciuchów, kwiatków, rysowania różową kredką lub pisakiem itp itd. Wieczorem z reguły przygotowuję jej ubranie na drugi dzień, żeby rano przed wyjściem do przedszkola nie tracić czasu na grzebanie po szafach.. 
"Mamo, tej koszulki nie ubiorę, bo ona nie ma nic różowego"
"Mamo, tu jest tylko różowy kwiatuszek, a ja bym chciała koszulkę całą różową. Chcę być cała na różowo!"
"Mamo, ale ta spódniczka się nie kręci! Nie chcę jej"
"Ale te spodnie mają guzik i mnie będą gniotły!"
itp itd.

Generalnie Pola nie znosi: 
* guzików (toleruje tylko w kurtce!), 
* od pewnego czasu jeansów (nie ubierze i koniec!), 
* spódniczki muszą się kręcić
* w stroju MUSI być coś różowego - rajstopy, paseczki/ kwiatuszki/ inne wzorki na koszulce itp.

W związku z tym czasem rano dostaję szału, bo pomimo tego, że dzień wcześniej wieczorem Pola zaakceptowała swój 'zestaw', to rano nagle się okazuje, że ona wcale nie chciała iść w leginsach, tylko chce rajstopki i spódniczkę! I czasem ciężko jest wypracować kompromis. Raz ja odpuszczę, raz ona, raz udaje się ją namówić, że spódniczkę ubierzemy jutro, a raz się uprze jak osioł i tyle. Ja nie wiem po kim ona jest taka uparta, skoro ja i M. jesteśmy raczej z tych 'ugodowych'?

Nie wiem, czy to taki etap? Czy wyrośnie z niej jakaś modnisia-strojnisia? Ani ja się przesadnie nie stroję, z reguły chodzę w jeansach nawet do pracy, a M. ponieważ nie musi do pracy zakładać garnituru to też najczęściej zakłada jeansy! A Pola - nie ubierze, bo ją gniotą i mają guziki i kropka!

Słyszałam, że fascynacja różem mija, ale czy ktoś może mi powiedzieć KIEDY? :)

A na koniec z serii 'z życia wzięte" kilka ostatnich naszych rozmów:

Odbieram wczoraj Polę z przedszkola, a ona zbulwersowana opowiada: "Mamo, wiesz jak Klaudia powiedziała na cycunie? CYCKI!" :)
"A wiesz co powiedziała do Nastusi? TY BABO!"

Rano Pola wstała przed dzwonkiem budzika (co jej się bardzo rzadko zdarza) i woła ze swojego pokoju: "Maaaamo, wyspałam się!"
Ja: "To idź zrobić siusiu"
Pola: "Niestety nie mogę, wygrzebuje kozy z nosa!" 

wtorek, 4 marca 2014

Szczęśliwy happy end i o spędzaniu wolnego czasu z dzieckiem

Trzymanie kciuków bardzo się przydało! DZIĘKI! :) Udało się uniknąć wszczepienia mężowi defibrylatora. Udało się namówić lekarzy do wykonania dodatkowych badań, przy których odkryli przyczynę "ataku" jaki miał M. Przyczyna została zwalczona za pomocą ablacji i miejmy nadzieję, że to było 'to', choć lekarz prowadzący nadal był za wszczepieniem defibrylatora. Mąż już w domu, dostał jeszcze kilka dni zwolnienia ale może wracać do pracy i żyć normalnie! :)
Bardzo się przy tym wszystkim wyciszył. Wylał niechcący herbatę i wcześniej pewnie by mruknął pod nosem 'Osz kurde/ %^&$" lub coś w tym stylu, a teraz po prostu wziął szmatkę, pościerał i usłyszałam jak sam do siebie powiedział "Drobiazg...nie ma po co się denerwować".. Jedziemy autem, przed nami ktoś się niemiłosiernie wlecze, potem skręca bez kierunkowskazu, ja: "O matko, kto temu kierowcy dał prawo jazdy?" A M. spokojnie: "Ojej, po co się denerwujesz? To nic nie da. Może komuś się nie spieszy tak jak nam..." Czy to naprawdę MÓJ MĄŻ? :)

Ale wiecie, to prawda. Po co się denerwować drobiazgami, po co się złościć o byle co? Tylko nam zmarszczek przybędzie, ot tyle. I ten jego spokój plus moje przemyślenia z czasu jego pobytu w szpitalu sprawiają, że widzę że jednak więcej luzu we mnie jest, jakoś tak mniej nerwowa jestem.. Hm, zobaczymy na jak długo.. :)

A poza mężowymi zdrowotnymi sprawami u nas też się dzieje.. 2 tygodnie temu byłam na zebraniu u Poli w przedszkolu. Oprócz spraw bieżących pani baardzo dużo mówiła o wychowaniu dzieci, o tym, abyśmy my, rodzice spędzali z dziećmi więcej czasu. Myślę, że do takiej przemowy(bardzo zresztą mądrej i ciekawej) powodem było to, co się dzieje w przedszkolu. Ponoć kilkoro dzieci z najstarszej grupy nagle, w ciągu kilku ostatnich miesięcy stało się bardzo agresywne. Panie i rodzice ponoć sobie z nimi nie radzą. Dziecko potrafi powiedzieć do pani brzydkie słowo, po czym na zwrócenie mu uwagi odpowiada: "Ale ku$%^ to nie jest brzydko!" Rodzice ponoć twierdzą, że w domu nie przeklinają i że dziecko to przyniosło z przedszkola. Z kolei panie przedszkolanki twierdzą, że tutaj tym bardziej nikt nie przeklina i że jeszcze na początku roku tego problemu nie było, więc chyba coś się w między czasie stało? Ale rodzice twierdzą, że nie...
Więc skąd? "Nasza" pani twierdzi, że być może winą należy obarczyć gry komputerowe, bajki, telewizję.. Że na pytanie o to jak dzieci spędziły ferie Poli kolega odpowiedział, że był w górach, uczył go tata jeździć na nartach, chodził na spacery, a drugi kolega powiedział, że oglądał bajki w tv i grał na tablecie... I że ona rozumie, że teraz są ciężkie czasy, że rodzice dużo pracują itp, ale ona bardzo prosi, abyśmy starali się ograniczyć dzieciom tv i gry, bo nic dobrego z tego nie wynika.. Że przecież są weekendy, żeby choć wtedy spędzić z dzieckiem fajnie czas.. Że ona by bardzo chciała, aby z naszych dzieciaków wyrośli fajni ludzie, że to są wspaniałe dzieci i to jak nimi pokierujemy, to zaowocuje w przyszłości. Że jest jej bardzo miło jak spotyka na ulicy swoich dawnych podopiecznych, którzy mówią jej 'Dzień dobry'. Że jak widzi, że wyrośli z nich fajni, porządni ludzi to czuje się dumna.. 

Cały jej wykład zbiegł się z rozmową jaką rano usłyszałam w DDTVN na temat wychowania właśnie. Punktem wyjścia była nowa moda wśród nastolatków - picie alkoholu 'przez Internet". Psycholog tłumaczyła to tym, że gdy tata wracając do domu zasiada z piwem przed tv i ogląda mecz, a mama z koleżankami w wolnym czasie przesiaduje w kuchni popijając wino lub likier, to ich dziecko automatycznie przyjmie, że w taki właśnie sposób spędza się wolny czas! No bo przecież rodzice są dla dziecka wzorcem. Z kolei rodzice zajęci 'swoimi sprawami czytaj: oglądaniem meczu i plotkowaniem z koleżankami" nie widzą nic złego w tym, że dziecko grzecznie siedzi w swoim pokoju przy komputerze. A co ma do picia w kubku, to już mu nie zaglądną, bo i po co? Przecież dziecko siedzi grzecznie, nie rozrabia, nie zatacza się (bo przecież siedzi), więc jest ok.

I to jest najgorsze, co możemy zafundować naszym dzieciom! A że dzieci potrafią przejąć takie wzorce, wiem bardzo dobrze! Nie muszę szukać przykładów daleko, bo sama miałam to w domu. Moi rodzice też pracowali, ale starali się jakoś zorganizować nam czas wolny, czyli zawozili nas na różne zajęcia sportowe. Dzięki temu z siostrą (w różnych okresach życia i różnie jeśli chodzi o długość) miałyśmy styczność z : gimnastyką artystyczną, tenisem, takewondo, ju jitsu, lekkoatletyką, narciarstwem, koszykówką, tańcem towarzyskim, próbowałyśmy sił nawet w zespole pieśni i tańca :) Dziś wiem, że uprawianie sportu oprócz zalet zdrowotnych ułatwia zorganizowanie sobie życia. Uczy dyscypliny, odpowiedzialności, punktualności (bo na trening nie wolno się spóźniać, nie mówiąc o meczach!). Uprawiając w pewnym momencie 2 dyscypliny sportu, z czego treningi z jednej miałam 4x w tygodniu, z drugiej 3, zmusiły mnie do takiego zorganizowania sobie dnia, żebym miała czas jeszcze na naukę (byłam wtedy w szkole podstawowej) i zjedzenie obiadu, czy kolacji. W weekendy jeśli nie miałam żadnych zawodów, to z rodzicami jeździliśmy do lasu (na borówki :), na spacery, na lody za miasto, do Chorzowa do Wesołego Miasteczka, czy gdziekolwiek indziej. Rzadko spędzaliśmy cały weekend w domu.
Za to u mojego męża było zupełnie inaczej. Jego rodzice są właśnie z tych, którzy wolny czas spędzają przy tv. Nie ważne co tam leci, czy film, serial, wiadomości, ale tv to była i jest główna rozrywka dnia. Do tego obowiązkowo papieros i kawa :) Gdy zamieszkaliśmy z M. razem i pewnego dnia rzuciłam hasło: "Chodźmy na spacer" mąż zapytał mnie: "Ale po co?" Dla niego to była jakaś totalna abstrakcja, tak jak dla mnie spędzenie całej soboty przed tv lub komputerem! Żeby było mi łatwiej wyciągnąć go na spacer, kupiłam psa. Niestety, do parku czy gdzieś dalej jeździłam z psem głównie ja. Ale pomału, pomału M. zaczął odkrywać uroki spacerów i wypadów za miasto, aczkolwiek trwało to dość długo. 

Więc to, o czym mówiła psycholog jest absolutną prawdą i zgadzam się z nią w 100%! To, w jaki sposób spędzamy dziś czas z dzieckiem, będzie miało na nie bardzo duży wpływ na wielu płaszczyznach w przyszłości. Mój mąż oprócz tego, że wyniósł z domu taki a nie inny wzorzec spędzania sobotniego popołudnia, to jest też trochę leniem i namiętnie się spóźnia. A jak gdzieś wyjeżdżamy to z reguły ja nas pakuje, bo nie za bardzo potrafi "się poukładać w walizce". 

Jeden z rodziców podsumował wywód pani w przedszkolu takim powiedzonkiem - "Tyle ile dziś włożymy do walizki, tyle z niej wyjmiemy" i powiem Wam, że zapadło mi to mocno w głowie!

Staramy się zapewnić Poli rozrywki, w domu i poza nim, ale zarówno zebranie w przedszkolu jak i wywód pani psycholog w tv dały mi dużo do myślenia. Staramy się z M. być dobrymi rodzicami, stwarzać Bączkowi dobre warunki rozwoju, uczymy ją tego, czy tamtego, ale .. ale myślę, że zawsze można zrobić coś więcej! Cały czas myślę o naszej Poli jak o małym dziecku. O małym 3-latku, który nie zrozumie co to Dzień Niepodległości, któremu trudno wytłumaczyć co to za święto 1 Listopada, który nie umie wiązać butów i ładnie powiedzieć 'Madagaskar". Przecież dopiero co nasza córcia kończyła 3 lata! I dopiero pani w przedszkolu uświadomiła mi, że te dzieci nie są już takie malutkie! Że one rosną, dojrzewają, że powinniśmy je uczyć większej samodzielności, że to już nie są maluszki, że za chwilę nie będą nawet średniakami, tylko znajdą się w grupie 'Starszaków"! Jadąc do domu po zebraniu uświadomiłam sobie, że 3 urodziny Poli były.. 8 miesięcy temu! Że ona jest prawie 4-latkiem! Jejku, kiedy to się stało?? Czas zdecydowanie za szybko biegnie! :)

Gdy wieczorem Pola już zasnęła siedliśmy sobie z M. przy herbatce, zrelacjonowałam mu zebranie i moje przemyślenia i stwierdziliśmy, że może rzeczywiście 'możemy więcej"? Zaczęliśmy więc Polę przy różnych okazjach namawiać do większej samodzielności, choć nie jest to dla mnie łatwe, bo jestem raczej z matek 'nadopiekuńczych", ale staram się :) Namawiam Bączka, aby sama się rozebrała, sama umyła sobie rączki, sama coś przyniosła/ zaniosła.. Do tego postanowiliśmy poszukać dla niej jakiejś fajnej 'rozrywki' poza domem. I co, i wybraliśmy się w niedzielę z naszym Bączkiem na teatrzyk dla dzieci :) Przy okazji trochę pospacerowaliśmy, Pola pogoniła gołąbki, zjedliśmy obiad poza domem, a po powrocie odbyło się standardowe układanie puzzli i rysowanie.
Idzie wiosna, w związku z tym będzie coraz więcej okazji aby wyjść z domu i zrobić/ zobaczyć coś fajnego. Wspólnie z dzieckiem oczywiście! Do czego i Was baaardzo namawiam! :)

A że robi się coraz cieplej i do wakacji coraz bliżej to postanowiłam w końcu zapisać Polę na basen! Przymierzałam się do tego już od jesieni, ale znajoma mi odradziła, że na jesień to bez sensu, że jak mała pójdzie do przedszkola to zaraz złapie jakieś choróbsko i nie będzie mogła chodzić na zajęcia, że lepiej poczekać do wiosny, jak zrobi się ciepło itp. No i zaczynamy w kwietniu! :)  Mam nadzieję, że Pola coś tam załapie i na wakacjach będzie (może) pływać lepiej niż tylko pieskiem i w dodatku w motylkach? :)
 

czwartek, 27 lutego 2014

O życiu, o rodzinie, czyli moich refleksji ciąg dalszy..

Mąż po raz drugi w szpitalu. Dalej badania, dalej nie wiadomo o co chodzi. Nerwy, nerwy.. I jego, i moje. On stara się ich nie pokazać, ja przy nim też nie, ale wracam do domu i gdy Pola już śpi to myślę, i myślę, i boję się... W głowie kołacze myśl, że mama nad nami czuwa.. Że jest nad nami aniołek, który nie pozwolił, aby stało się najgorsze. A gdyby się stało?.. Nie wiem, nie wiem co bym zrobiła. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. I od razu przypomina mi się mama.. 11 lat temu.. Chorowała, wiedzieliśmy czym jej choroba się kończy. Nie wiadomo było tylko kiedy, ale każdy z nas po cichu wiedział co nas czeka. Ale w domu nie było o tym rozmów. Każdy chyba bał się o tym mówić na głos. Tylko mama się nie bała. Pamiętam, jak kiedyś wróciłam nad ranem z imprezy. Tata musiał gdzieś pojechać, zeszłam rano do kuchni, jeszcze czułam helikoptery w głowie i chciałam wziąć tylko coś do picia i wrócić do łóżka. Odpocząć, odespać całą noc, tańce, picie i zmęczenie. Ale mama mnie zagadała. Siedziała w kuchni na takim krześle-leżaku, na którym było jej najwygodniej i po prostu do mnie mówiła. Że jak odejdzie to chce, żebyśmy z siostrą zajęły się jej firmą. Że to i tamto nam się należy, a że z tatą była wtedy trochę pokłócona, to mówiła co należy się nam, a nie należy tacie. To wszystko było wtedy dla mnie takie nierealne. Ja, z kacem gigantem siedziałam przy stole z kubkiem czegoś do picia, chyba herbaty, a mama obok chyba udawała, że nie widzi mojego stanu i mówiła, mówiła... Jak zerkam wstecz, to mam do siebie pretensje, że może za mało z nią rozmawiałam? Za mało czasu jej poświęcałam w chorobie? A potem przychodzi do mnie taka myśl, że choć z mamą miałam dobre relacje, nie opowiadałam znajomym, że moja mama jest głupia/ beznadziejna/ nie rozumie mnie, nigdy nie mówiłam o niej per 'stara', ani o tacie 'mój stary'. Ale nie miałam też bardzo bliskich więzi z mamą. Nie zwierzałam jej się, nie opowiadałam o swoich chłopakach, planach itp. Relację miałyśmy po prostu zwyczajną, normalną.
Mama też nie za bardzo chciała chyba opowiadać o swojej chorobie, o tym jak się czuje, jak wyglądały badania, co myśli... Ja chyba bardziej wylewna jestem. I teraz bardziej dociekliwa. Widzę, że te 11 lat jednak bardzo mnie zmieniło. Może właśnie dlatego, że nie mam mamy? Może właśnie dlatego, że mi jej brakuje, to tak bardzo przykładam się do tego, abyśmy w rodzinie byli częściej razem, bliżej, może dlatego wkurza mnie, gdy tata mówi, że na święta wyjeżdża do swojej nowej rodziny zostawiając nas, swoje dzieci samym sobie właśnie w dniach, kiedy powinno się być razem jako rodzina.. I może dlatego też cały czas czuję w sobie stres, że 'co by było gdyby stało się najgorsze .. i zostałybyśmy same". I czuję też, że gdzieś we mnie jest blokada, która nie dopuszcza takiej myśli do głosu! 

Wiecie co, człowiek sobie żyje z dnia na dzień, w tym pędzie, bo praca, bo zakupy trzeba zrobić, bo to, czy tamto, bo sąsiad ma nowy telewizor, to może i my zmienimy swój, choć działa i nic mu nie jest, może telefon wymienimy na nowego smartfona, bo prawie każdy wkoło taki ma.. Ja na szczęście nie bardzo poddaję się naciskom posiadania 'nowego' tylko dlatego, że taka moda, że tak wypada albo że inni już mają. Gadżeciarą nie jestem. Mój mąż bardziej, może dlatego że jest 'techniczny' i wszelkie nowinki techniczne go bardzo interesują. Pieniądze, które można wydać na nowy telewizor wolę wydać na weekend w górach albo bilet na samolot do Mexico City. Wspomnienia zostają w głowie na zawsze, a czy za 10 lat będziemy pamiętały o tym, że dziś kupiłyśmy nową kurtkę albo najnowszy model Nokii? Raczej nie.... 

A mój mąż przy całej tej zdrowotnej akcji sam stwierdził, że trzeba cieszyć się tym, co się ma, żyć chwilą  i nie odkładać planów na potem, bo po co..

A teraz czekam.. Mąż na ostatecznych badaniach, po których mam nadzieję, będziemy wiedzieli co dalej - zabieg, czy wystarczy leczenie farmakologiczne... Trzymajcie kciuki!

czwartek, 13 lutego 2014

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie..

Mąż wrócił do domu. Na chwilę. Za 2 tygodnie ma termin zabiegu, ale próbujemy jeszcze różnymi sposobami spróbować skierować go na badania , których nie zrobili mu w szpitalu, może zabieg nie będzie konieczny? Błądzimy trochę w próżni, bo też nie znamy się na kardiologii, nie wiemy czy te 'inne' badania w ogóle mają sens. Konsultujemy się, a w zasadzie próbujemy się skonsultować z kimś naprawdę fachowym. Bo zwykły kardiolog jak słyszy  w jakim szpitalu leżał M. nie podejmuje żadnej dyskusji tylko mówi, że w tym szpitalu są najlepsi lekarze i jeśli oni postawią jakąś diagnozę, to jest ona na pewno najlepsza..

2 dni temu miałam kryzys. Kilka dni wielkiego stresu, do tego robienie dobrej miny do złej gry przy dziecku (przecież nie powiem jej, czy nie okażę, że się boję ..), do tego codzienne życie i codzienne obowiązki - dziecko do przedszkola, psa wysikać, odkurzyć, zrobić pranie, poprasować, kwiatki podlać, śmieci wyrzucić itp itd to wszystko w pewnym momencie po prostu mnie przytłoczyło. Do tego w siną dal odpłynęła moja wizja wspaniałego przedłużonego weekendu jaki chciałam zafundować swojej rodzinie z okazji końca ferii i Walentynek. Mieliśmy spędzić kilka dni w fajnym miejscu, miało być szaleństwo w basenie ze zjeżdżalniami, mnóstwo świeżego powietrza, jazda na sankach itp itd. I czekałam na ten wyjazd od miesiąca! Wyjazd miał być niespodzianką dla wszystkich i w głowie miałam opracowany cały tajny plan. Że nas spakuję, jak M będzie w pracy, rano przy śniadaniu powiem, że zaraz wyjeżdżamy, a o miejscu docelowym mieli dowiedzieć się teoretycznie dopiero na miejscu.. Czekałam na te wolne dni prawie jak na pierwszą randkę! A tu bach, nic z tego :/ 

Wszystkie złe emocje znalazły ujście 2 dni temu. Uszła też ze mnie energia i powietrze. M. był już w domu, ale nie wiem, czy nie wolałabym aby był w szpitalu. Tam był pod stałą kontrolą, gdyby znowu pojawiły się problemy z oddychaniem, pomoc miałby w kilka sekund... A tak, to ja jestem w pracy, on w domu sam i za każdym razem jak do mnie dzwoni to serce mi skacze, że może dzwoni, żeby mu karetkę wezwać... Wczoraj wyszedł z psem, długo go nie było, zaczęłam się denerwować, chciałam zadzwonić, ale patrzę, telefon zostawił w kuchni! Szlag by to pomyśłałam... Na szczęście niedługo wrócił - z sąsiadem na dole rozmawiał, dlatego długo go nie było. Ech, no i tak to teraz jest. Że drżę na każdym kroku i przy każdym dźwięku telefonu... 

Ale przy całej tej niemiłej sytuacji przekonałam się jak oddanych przyjaciół mamy. I że niestety w sytuacji kryzysowej na rodzinę możemy średnio liczyć :/ Znajomi potrafili przejechać jednego dnia ponad 300 km, żeby odwiedzić go w szpitalu, posiedzieć półtorej godziny, pogadać o przysłowiowych pierdołach, pożartować i wrócić do domu - kolejny raz ponad 300 km przejechać. Decyzję o przyjeździe podjęli prawie automatycznie po moim telefonie. Zapytali tylko, czy mogą, czy do szpitala ich wpuszczą.. A teściowie- ech, szkoda gadać. Teściowa najpierw zaproponowała, żeby do nich do szpitala przewieźć M. bo mają tam 'dojścia na kardiologii", jak jej powiedziałam, że to bez sensu i że niby jak? Jak on podpięty cały czas jest do ekg, to co, mamy karetkę wynająć, czy jak? Potem dowiedziała się, że M. leży w najlepszym szpitalu w PL i że my też mamy tu 'dojścia" i temat upadł. Teściowa ma grypę, więc zrozumiałe jest że nie przyjechała. Ale teść zjawił się dopiero po 5 dniach i akurat jak przyjechał, to M. wypisali do domu. Ja jakbym się dowiedziała, że moje dziecko trafiło do szpitala, to bym się nie zastanawiała, nie pytała czy mogę, tylko bym wsiadła w pierwszy lepszy pociąg/ autobus i przyjechała! Żeby być obok. Żeby w razie czego pomóc, wesprzeć dobrym słowem, pocieszyć, potrzymać za rękę, dać poczucie bezpieczeństwa.. 
A teść przyjechał nie dość, że po kilku dniach, to jeszcze zamiast jakoś wspierać M., rozweselić, to zaczął wywlekać same wkurzające tematy, czyli polityka, standardowo - jak to kiedyś(czytaj za komuny) było dobrze, bo wszystko się dostawało, a teraz to jest przekichane, bo trzeba sobie ZAPRACOWAC!  I że jak M. wszczepią kardiowerter (defibrylator)  to będzie miał własnego strażnika. Zresztą słowo 'strażnik" padło chyba z 50 razy, chyba po to, żeby mąż cały czas o tym myślał i ..ech.. Dobrze, że teść w południe przyjechał i wieczorem pojechał, bo nie wiem czy bym zniosła jego gadki na drugi dzień. Ja wiem, że to jest taki typ, i że nie ma co się przejmować jego gadaniem, ale naprawdę starsznie mnie takie gadanie wkurza. Zwłaszcza jak ktoś powtarza coś po raz enty, to naprawdę za którymś razem nawet anioł by miał dość... 

Najbardziej w tym wszystkim pomógł mi mój brat, który 2 dni spędził z Polą. Rysowali, malowali, nawet obiad jej zrobił :) Moja siostra wyjechała na ferie, za co oczywiście jej nie winię, tata starał się wspierać dobrym słowem, uruchomił swoje wszystkie możliwe kontakty, aby coś więcej dowiedzieć się o stanie M.niż to co powiedział mu lekarz w szpitalu, a z czego M. nie wiele zrozumiał. Ale ciężko mi było przez te dni i tak sobie myślę, że szkoda że nie ma mojej mamy, że nie mamy nikogo kto w tych dniach pomógł by mi chociażby w tym, żeby odebrać Polę z przedszkola, zrobić nam zakupy, wyjść z psem na spacer, podrzucić nam obiad... Wszystko musiałam robić sama i chyba dlatego jak już M. dotarł do domu, to emocje ze mnie opadły, powietrze uszło i przyszedł kryzys.. 
Co prawda znajomi oferowali się, że mogę do nich zawieźć Polę i jechać do M. do szpitala, ale Pola nigdy nie zostawała u nikogo sama, bez nas. Nie chciałam więc jeszcze bardziej jej stresować i zawozić do jakiejś 'cioci' którą widuje od czasu do czasu, zwłaszcza że Pola i tak bardzo przeżywała to, że nie ma taty. "Mamo, tęsknię za tatą!/ Mamo, nie zasnę bez taty / Mamo, nudzę się bez taty/ Mamo, kiedy tata wróci?" - te teksty przewijały się przez cały dzień..

Dziś jest już lepiej, to był chyba po prostu gorszy dzień. Na szczęście trwał tylko 1 dzień.

niedziela, 9 lutego 2014

W kilka sekund przybyło mi 10 lat i więcej siwych włosów... :/

Zawsze bałam się, że ze względu na obciążenie genetyczne (nowotwór piersi u mamy) to ja z naszej rodziny prędzej zachoruje na coś poważniejszego niż grypa.. A tu jak grom z jasnego nieba spadła na nas choroba męża. Z ulicy zgarnęła go karetka. Dobrze, że był z kolegą, który po nią zadzwonił. Nie chce myśleć co by było, gdyby stało się w domu, gdy był sam, w nocy gdy spał lub w innej sytuacji. Źle się poczuł, serce waliło jak oszalałe, a lekarze powiedzieli, że mogło dojść do zatrzymania akcji serca... 

Gdy kolega zadzwonił do mnie, wiedziałam od razu że coś się stało. W końcu mieli się spotkać z M.. W kilka sekund przybyło mi siwych włosów i lat..

Od środy mąż jest w szpitalu. Kardiochirurgia. On, lat 35, obok sami panowie w wieku sędziwym. Czeka go być może poważny zabieg ratujący życie. Próbuję ogarnąć to wszystko. Próbuję być silna każdego dnia i tłumaczyć Poli, dlaczego taty nie ma. A ona wciąż powtarza: "Mamo, tęsknię za tatusiem. Bez niego jest nudno! Nie zasnę bez niego! Kiedy do nas wróci? itp. itd." Przeżywa to bardzo, na swój dziecięcy sposób. 

A ja od rana do wieczora próbuję ogarnąć nasze codzienne życie. Rano zawożę małą do przedszkola, wracam do domu, idę z psem na spacer, jem w biegu śniadanie i lecę do M. Siedzę u niego trochę, potem jadę na chwilę do pracy, w locie jem obiad, jadę do przedszkola, Bączka odstawiam do brata (całe szczęście że chce u niego zostać), jadę do M., po drodze do domu żeby psa odsikać, wieczorem zabieram córcię, wracamy do domu, jemy kolację, ona do spania, a ja jeszcze sprzątam, robię pranie, nadrabiam zaległości mailowe, prasuję...Po prostu wykonuję zwykłe codzienne obowiązki.. A potem jak siadam, to nogi sztywnieją i wstać nie mogę. Dziwne to uczucie, gdy po całym dniu siadasz i jakby para z Ciebie uszła. I energia.. 

Niech to wszystko ma szczęśliwy happy end....

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Witaj zimo!!

W końcu! Przyszła z nie nacka i jest z nami od paru dni! ZIMAAAA!!!
Jejku, wreszcie człowiek wstaje rano i nie widzi tej szarugi za oknem! Tylko biało i spokojnie. Bo wszyscy po ulicach jeżdżą wolniej, idąc chodnikiem tak się nie spieszą.. Można iść na sanki, zrobić orzełka na śniegu, mieć gila do kolan i być szczęśliwym! Bo tak mniej więcej wyglądała nasza córka kilka dni temu, gdy wreszcie mogła po przedszkolu iść na upragnione sanki, zrobić kulkę ze śniegu i rzucić nią w tatę, sturlać się z górki na dół i wrócić z czerwonymi polikami i wspomnianym gilem! I wielkim uśmiechem :D

Za nami też występ w przedszkolu z okazji Dnia Babci i Dziadka. Nasza gwiazda oczywiście śpiewała najgłośniej i witała przybyłych gości pięknym wierszykiem. Pani naprawdę dzieciaki przygotowała do występu na sztóstkę! Piosenek śpiewali chyba z 10, do tego wierszyki, tańce - całość trwała chyba 45 minut! No naprawdę aż miło się patrzyło na tę ich dwudziestoparo-osobową gromadkę! Dzieci przejęte, ale nikt nie płakał, nikt się nie jąkał, no naprawdę występ był wspaniały! A potem na babcie i dziadków czekała kawka lub herbatka i pyszne ciasta przyniesione przez rodziców. 
No i oczywiście laurki od maluszków! :)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Szaro, buro i ponuro..

Oj, daaawno mnie nie było, miesiąc minął nie wiadomo kiedy. Po drodze Święta, Nowy Rok .. Zimy wciąż nie ma, za oknem szaro, zimno i deszczowo i chyba dopada mnie jakaś 'jesienna' depresja. Jednym słowem brak słońca daje się we znaki! Łykamy z M. witaminę D, ale przyznaję, że nie regularnie. Rano mam wielkie problemy ze wstaniem, nie ważne o której położę się spać. Budzik dzwoni 2 razy, a ja jeszcze przewracam się na drugi boki i próbuje zmobilizować się do wstania... 
Pola też nie może rano sie obudzić. Codziennie słyszę: "Mamo, jeszcze 5 minutek...". Sama bym chciała mieć jeszcze '5 minutek' pod kołdrą, ale wiem, że jak ja nie wstanę, to wszyscy zaśpimy ;)

Pola cały czas chodzi dzielnie do przedszkola. Niestety bardzo chce naśladować koleżanki. Chce mieć taką samą fryzurę jak Madzia, być ubrana cała na różowo jak Julia, mieć taką zabawkę jak Klaudia... Tłumaczymy, że czasem fajnie jest się wyróżnić, a nie naśladować innych, ale to tłumaczenie do niej nie trafia. Mam nadzieję, że to minie... 

Nie wiem czy to kwestia pogody, czy ogólnego zmeczenia po zajęciach przedszkolnych, ale w ostatnim czasie często zdarzało się Poli zdrzemnąć po południu. Do tej pory nie potrzebowała takiej regeneracji, ale widocznie teraz tak. 

Zresztą nie dziwię jej się.. Sama często mam ochotę przyłożyć głowę do poduszki popołudniową porą. Naprawdę, nie dziwię się ludziom w Irlandii, że mają ciągle depresje - jak większość dni w roku wygląda u nich jak nasz grudzień czy styczeń. Nic tylko szaro, buro, łyse drzewa, wieje, mokro, rano ciemno... Brr.. Jakby był śnieg, to by przynajmniej jaśniej było.. Energii we mnie co na lekarstwo, przyłapałam się ostatnio na tym, że siedząc w sobotę z Polą w domu, nie mam pomysłu w głowie na żadną ciekawa zabawę z dzieckiem! Do tej pory nie miałam z tym problemu - wymyślałam w kilka chwil co będziemy robić: a to piekłyśmy ciasteczka, robiłyśmy coś z papieru lub bibuły, rozwiązywałyśmy zagadki z książeczek, układałyśmy puzzle .. A teraz - siadłam u Poli w pokoju na dywanie i .. i zero chęci i pomysłu do zabawy :/ 
Nie wiem na co powinnam czekać - na wiosnę? Czy jednak na zimę?

Z tego wszystkiego zaczęłam rozglądać się za jakąś korzystną ofertą first minute na wakacje, żeby przynajmniej mieć jakiś 'cel', jakiś termin na który mogę czekać i który przyniesie (mam nadzieję) mnóstwo fajnych wspomnień. Zebrałam też zdjęcia z ostatnich wakacji i zrobiłam z nich fotoksiążkę. Przynajmniej pooglądam sobie na papierze jakąś lepszą aurę niż ta za oknem... No i urlop w końcu zaklepaliśmy, niestety dopiero pod koniec lipca. Ale mam nadzieję, że wcześniej uda nam się gdzieś wyjechać, choć na dłuższy weekend np majowy. A póki co to ponieważ na ferię nie jedziemy (choć planowaliśmy), to postanowiłam zrobić M. niespodziankę i wykupiłam na jednym z portali zakupów grupowych ofertę na 3-dniowy weekend w Sudetach, w hotelu z basenem, zjeżdżalnią, w pakiecie jest też masaż dla dwojga, który mam nadzieję sprawi, że energia (oczywiście ta pozytywna!) wróci do mnie! :) M. będzie miał prezent z okazji Walentynek, a że Pola ma w tym czasie imieniny, to dla niej też będzie to na pewno atrakcja. Zwłaszcza zjeżdżalnia do wody! A apropo zjeżdżalni... W ubiegłe wakacje pojechałam z Polą na tydzień do Rytra (okolice Nowego Sącza). Miałyśmy fajną pogodę, chodziłyśmy na spacery, oglądałyśmy baranki, Pola szalała na placu zabaw, w hotelowym kulkowie, chodziłyśmy też na basen - ogólnie mówiąc nie nudziłyśmy się. Potem byliśmy całą rodziną w Grecji, gdzie był i basen, i zjeżdżalnie, i morze i babki z piasku..I w jednym i w drugim miejscu byliśmy tydzień. Rozmawiałam ostatnio z Polą o wakacjach i ku mojemu zdziwieniu, nie pamięta że byłyśmy w Rytrze! Podpowiadałam: wrzucałaś kamyczki do rzeczki, był duży basen, pływałaś z piłką, z piankową kiełbaską, potem tata do nas dojechał, basen z kulkami?.. Coś jakby jej dzwoniło, ale nie wiadomo w którym kościele! Za to na hasło Grecja od razu oczy jej się świecą, policzki robią się czerwone i zaczyna opowiadać, że chce tam jeszcze pojechać, że było fajnie, że skakała na falach w morzu, że na plaży robiła grządki i sadziła truskawki, że w małym basenie była 'zła dziewczynka" (Niemka, która ją ochlapała wodą i uderzyła gdy Pola zapytała się jej, czy się z nią pobawi), że tańczyła na mini-disco itp itd!
Jestem zadziwiona stopniem zapamiętania wakacji przez naszą córkę. Wiem, że nie ma co porównywać 'fajności' wakacji w polskich górach do wypoczynku za granicą na plaży, ale żeby aż tak wybiórczo pamiętać bardzo zbliżony do siebie okres?.. 

Hm, taki z tego morał, że nie ma co z Polą jeździć na zieloną, leśną łączkę - trzeba do hotelu przy plaży! I koniecznie ze zjeżdżalnią ;P