Suwaczek

Suwaczek z babyboom.pl

piątek, 28 marca 2014

Moje sposoby na więcej cierpliwości

Nie wiem, czy to przez to, że pogoda za oknem jakaś przyjemniejsza - bo słonko, bo trawa zaczęła zielenieć, bo niebo w końcu nie jest non stop szare? A może to magiczna moc prawdziwej, zielonej herbaty? A może to efekt lektury kilku ciekawych artykułów? A może to efekt pobytu męża w szpitalu i naszych wspólnych refleksji o kruchości życia i przemijaniu? Grunt, że zauważyłam u siebie jakiś taki luz, mniej nerwów, więcej cierpliwości.. Wcześniej zdarzało mi się czasem złościć, bo spieszymy się rano do przedszkola, a Pola stoi przed półką z zabawkami i nie może się zdecydować, co dziś ze sobą zabrać.. A czas leci! Bo pytam się jej z czym zje kanapkę, a ona udaje że nie słyszy. Więc pytam po raz drugi, trzeci, piąty, aż nerwy puszczają i głos sam staje się niemiły. Bo mąż miał wolny dzień i nawet zmywarki nie nastawił, psu wody nie nalał do miski, za to spędził cały dzień przy komputerze i zapomniał o Bożym świecie, jak to u niego często bywa.. 

Jakiś czas temu poszliśmy na obiad do nowo otwartej knajpki, o której słyszeliśmy dużo dobrego. Kuchnia azjatycka, czyli nasza ulubiona. Zamówiliśmy sobie do picia herbatę zieloną z jakimś dodatkiem, już nawet nie pamiętam co to było. Już po pierwszym łyku obojgu nam oczy się szerzej otworzyły, spojrzeliśmy na siebie i oboje w tym samym momencie powiedzieliśmy to samo: "Jak w Chinach!" :)
Przypomniał nam się smak tej prawdziwej, chińskiej herbaty i wracając do domu zahaczyliśmy o sklep, w którym najpierw kupiliśmy sobie zieloną, jaśminową herbatę, oczywiście liściastą, a do tego specjalny dzbanuszek do zaparzania. Mamy w domu siteczko na 'fusy herbaciane', ale stwierdziliśmy, że jednak taki dzbanuszek to jest to co nam potrzeba! I od miesiąca pijemy taką herbatę. Parzoną w dzbanuszku, odpowiednio długo (nagroda dla tego, kto wymyślił stoper w komórce :) w odpowiedniej temperaturze. Mamy w domu 3 rodzaje zielonej herbaty i w zależności od humorów i zachcianek parzymy jedną albo drugą. I może to właśnie ich moc tak dobrze na mnie działa? :)

Przyznaję się, że jestem z tych, co robią wszystko szybko. Bo zawsze mam za dużo na głowie, a czasu zawsze za mało. Dlatego jak przyjeżdżam po Bączka do przedszkola to chciałabym szybko ją ubrać i wyjść. Zwłaszcza, ze pod przedszkolem nie ma parkingu, wręcz stoi znak 'zakaz postoju", więc wszyscy rodzice się spieszą, bo nikt nie chce zarobić mandatu. A po drugiej stronie ulicy gdzie wolno parkować bardzo rzadko jest wolne miejsce.. Więc wpadam szybko do przedszkola, a tu Pola zaczyna w szatni tańczyć piruety, woła że jeszcze musi siku, potem się wraca bo zapomniała rysunku, konika Pony, a ja stoję i tylko ją popędzam!
A siedząc kiedyś w pracy i mając wolną chwilę trafiłam na ciekawy artykuł. Głównym jego przesłaniem było to, że dzieci żyją w swoim rytmie, a dorośli w swoim i niestety często nie da się ich zgrać. Bo rodzic (tak jak ja) chciałby wszystko szybko, dla niego wszystko jest oczywiste i zrozumiałe, wie że jak wejdzie do głębokiej kałuży to będzie miał powódź w bucie, że na ulicę nie wolno wbiegać tak o, bo może stać się nieszczęście itp itd. A dziecko? Dla niego wejście do kałuży to wielka frajda! A że but i skarpetka będą mokre tego nie wie, dowie się, jak sam się o tym przekona. Do przedszkola trzeba się spieszyć? Ale przecież na drzewie ćwierka mały ptaszek, któremu trzeba się przyjrzeć, a pod drzewem leży coś kolorowego, ciekawego. Dorosły od razu widzi, że to papierek po wafelku, ale dziecko tego nie wie i chce podejść, wziąć do ręki, obejrzeć. A rodzic strofuje: "Zostaw, to jest brudne!
Dzieciom czas płynie dużo wolniej niż nam, dlatego powinniśmy czasem zwolnić i pozwolić im chłonąć to co chcą! Nie popędzajmy ich, dajmy szansę i czas na obserwację, poznanie świata. My żyjemy w ciągłym pędzie, bo w pracy szef popędza, bo jesteśmy gdzieś umówieni, na konkretną godzinę, bo tracimy czas w korkach itp. Dla dziecka czas to abstrakcja!
Czytałam ten artykuł i zgadzałam się z każdym zdaniem. "Tak, to prawda. Popędzam dziecko. Ciągle się spieszę, a mała wręcz odwrotnie - zawsze ma czas! Chyba pora wrzucić na luz... "

Przypadek męża pewnie też nie jest tu bez znaczenia. Oboje stwierdziliśmy, że życie jest tak kruche i nie pewne, że warto cieszyć się każdą jego chwilą. Że po co się złościć, wkurzać, to nic nie daje, a jedynie zmarszczek przybywa i zdrowia ubywa. 

I nie wiem, która z tych rzeczy się do tego przyłożyła, ale widzę po sobie, że ostatnio mniej się złoszczę, nawet jak muszę Polę kilka razy wołać do kąpieli, a ona jeszcze tańczy w salonie albo kończy rysować swoją ulubioną tęczę. A czasem po całym dniu po prostu już miewałam dość wszystkiego. Widzę też, że gdy mniej na nią krzyczę (bo ileż razy można prosić), to ona też jakby weselsza się zrobiła, choć akurat uśmiechu jej nigdy nie brakowało :) Przykład? Odbieram ją wczoraj z przedszkola, a tu przybiega, a raczej skacze do mnie z sali jakaś mała roześmiana buźka, podskakuje jak piłeczka z okrzykiem "Mama, mama! Kocham Cię! Popatrz co Ci narysowałam! TĘCZĘ! I serduszko! A wiesz, dlaczego jest całe czerwone? Bo to SERCE MIŁOŚCI!" :) I uśmiech jej z buzi nie schodzi!

A jak macie chwilkę czasu to podrzucam Wam linki do ciekawego artykułu o złości u dzieci:

środa, 19 marca 2014

Mała strojnisia, czyli problemy z ubieraniem

No właśnie. Jak w temacie - dziś będzie o fochach przy ubieraniu!
Dokładnie od stycznia zeszłego roku, czyli już dobrze ponad rok trwa u Poli fascynacja kolorem różowym. Przejawia się to w uwielbieniu do różowych ciuchów, kwiatków, rysowania różową kredką lub pisakiem itp itd. Wieczorem z reguły przygotowuję jej ubranie na drugi dzień, żeby rano przed wyjściem do przedszkola nie tracić czasu na grzebanie po szafach.. 
"Mamo, tej koszulki nie ubiorę, bo ona nie ma nic różowego"
"Mamo, tu jest tylko różowy kwiatuszek, a ja bym chciała koszulkę całą różową. Chcę być cała na różowo!"
"Mamo, ale ta spódniczka się nie kręci! Nie chcę jej"
"Ale te spodnie mają guzik i mnie będą gniotły!"
itp itd.

Generalnie Pola nie znosi: 
* guzików (toleruje tylko w kurtce!), 
* od pewnego czasu jeansów (nie ubierze i koniec!), 
* spódniczki muszą się kręcić
* w stroju MUSI być coś różowego - rajstopy, paseczki/ kwiatuszki/ inne wzorki na koszulce itp.

W związku z tym czasem rano dostaję szału, bo pomimo tego, że dzień wcześniej wieczorem Pola zaakceptowała swój 'zestaw', to rano nagle się okazuje, że ona wcale nie chciała iść w leginsach, tylko chce rajstopki i spódniczkę! I czasem ciężko jest wypracować kompromis. Raz ja odpuszczę, raz ona, raz udaje się ją namówić, że spódniczkę ubierzemy jutro, a raz się uprze jak osioł i tyle. Ja nie wiem po kim ona jest taka uparta, skoro ja i M. jesteśmy raczej z tych 'ugodowych'?

Nie wiem, czy to taki etap? Czy wyrośnie z niej jakaś modnisia-strojnisia? Ani ja się przesadnie nie stroję, z reguły chodzę w jeansach nawet do pracy, a M. ponieważ nie musi do pracy zakładać garnituru to też najczęściej zakłada jeansy! A Pola - nie ubierze, bo ją gniotą i mają guziki i kropka!

Słyszałam, że fascynacja różem mija, ale czy ktoś może mi powiedzieć KIEDY? :)

A na koniec z serii 'z życia wzięte" kilka ostatnich naszych rozmów:

Odbieram wczoraj Polę z przedszkola, a ona zbulwersowana opowiada: "Mamo, wiesz jak Klaudia powiedziała na cycunie? CYCKI!" :)
"A wiesz co powiedziała do Nastusi? TY BABO!"

Rano Pola wstała przed dzwonkiem budzika (co jej się bardzo rzadko zdarza) i woła ze swojego pokoju: "Maaaamo, wyspałam się!"
Ja: "To idź zrobić siusiu"
Pola: "Niestety nie mogę, wygrzebuje kozy z nosa!" 

wtorek, 4 marca 2014

Szczęśliwy happy end i o spędzaniu wolnego czasu z dzieckiem

Trzymanie kciuków bardzo się przydało! DZIĘKI! :) Udało się uniknąć wszczepienia mężowi defibrylatora. Udało się namówić lekarzy do wykonania dodatkowych badań, przy których odkryli przyczynę "ataku" jaki miał M. Przyczyna została zwalczona za pomocą ablacji i miejmy nadzieję, że to było 'to', choć lekarz prowadzący nadal był za wszczepieniem defibrylatora. Mąż już w domu, dostał jeszcze kilka dni zwolnienia ale może wracać do pracy i żyć normalnie! :)
Bardzo się przy tym wszystkim wyciszył. Wylał niechcący herbatę i wcześniej pewnie by mruknął pod nosem 'Osz kurde/ %^&$" lub coś w tym stylu, a teraz po prostu wziął szmatkę, pościerał i usłyszałam jak sam do siebie powiedział "Drobiazg...nie ma po co się denerwować".. Jedziemy autem, przed nami ktoś się niemiłosiernie wlecze, potem skręca bez kierunkowskazu, ja: "O matko, kto temu kierowcy dał prawo jazdy?" A M. spokojnie: "Ojej, po co się denerwujesz? To nic nie da. Może komuś się nie spieszy tak jak nam..." Czy to naprawdę MÓJ MĄŻ? :)

Ale wiecie, to prawda. Po co się denerwować drobiazgami, po co się złościć o byle co? Tylko nam zmarszczek przybędzie, ot tyle. I ten jego spokój plus moje przemyślenia z czasu jego pobytu w szpitalu sprawiają, że widzę że jednak więcej luzu we mnie jest, jakoś tak mniej nerwowa jestem.. Hm, zobaczymy na jak długo.. :)

A poza mężowymi zdrowotnymi sprawami u nas też się dzieje.. 2 tygodnie temu byłam na zebraniu u Poli w przedszkolu. Oprócz spraw bieżących pani baardzo dużo mówiła o wychowaniu dzieci, o tym, abyśmy my, rodzice spędzali z dziećmi więcej czasu. Myślę, że do takiej przemowy(bardzo zresztą mądrej i ciekawej) powodem było to, co się dzieje w przedszkolu. Ponoć kilkoro dzieci z najstarszej grupy nagle, w ciągu kilku ostatnich miesięcy stało się bardzo agresywne. Panie i rodzice ponoć sobie z nimi nie radzą. Dziecko potrafi powiedzieć do pani brzydkie słowo, po czym na zwrócenie mu uwagi odpowiada: "Ale ku$%^ to nie jest brzydko!" Rodzice ponoć twierdzą, że w domu nie przeklinają i że dziecko to przyniosło z przedszkola. Z kolei panie przedszkolanki twierdzą, że tutaj tym bardziej nikt nie przeklina i że jeszcze na początku roku tego problemu nie było, więc chyba coś się w między czasie stało? Ale rodzice twierdzą, że nie...
Więc skąd? "Nasza" pani twierdzi, że być może winą należy obarczyć gry komputerowe, bajki, telewizję.. Że na pytanie o to jak dzieci spędziły ferie Poli kolega odpowiedział, że był w górach, uczył go tata jeździć na nartach, chodził na spacery, a drugi kolega powiedział, że oglądał bajki w tv i grał na tablecie... I że ona rozumie, że teraz są ciężkie czasy, że rodzice dużo pracują itp, ale ona bardzo prosi, abyśmy starali się ograniczyć dzieciom tv i gry, bo nic dobrego z tego nie wynika.. Że przecież są weekendy, żeby choć wtedy spędzić z dzieckiem fajnie czas.. Że ona by bardzo chciała, aby z naszych dzieciaków wyrośli fajni ludzie, że to są wspaniałe dzieci i to jak nimi pokierujemy, to zaowocuje w przyszłości. Że jest jej bardzo miło jak spotyka na ulicy swoich dawnych podopiecznych, którzy mówią jej 'Dzień dobry'. Że jak widzi, że wyrośli z nich fajni, porządni ludzi to czuje się dumna.. 

Cały jej wykład zbiegł się z rozmową jaką rano usłyszałam w DDTVN na temat wychowania właśnie. Punktem wyjścia była nowa moda wśród nastolatków - picie alkoholu 'przez Internet". Psycholog tłumaczyła to tym, że gdy tata wracając do domu zasiada z piwem przed tv i ogląda mecz, a mama z koleżankami w wolnym czasie przesiaduje w kuchni popijając wino lub likier, to ich dziecko automatycznie przyjmie, że w taki właśnie sposób spędza się wolny czas! No bo przecież rodzice są dla dziecka wzorcem. Z kolei rodzice zajęci 'swoimi sprawami czytaj: oglądaniem meczu i plotkowaniem z koleżankami" nie widzą nic złego w tym, że dziecko grzecznie siedzi w swoim pokoju przy komputerze. A co ma do picia w kubku, to już mu nie zaglądną, bo i po co? Przecież dziecko siedzi grzecznie, nie rozrabia, nie zatacza się (bo przecież siedzi), więc jest ok.

I to jest najgorsze, co możemy zafundować naszym dzieciom! A że dzieci potrafią przejąć takie wzorce, wiem bardzo dobrze! Nie muszę szukać przykładów daleko, bo sama miałam to w domu. Moi rodzice też pracowali, ale starali się jakoś zorganizować nam czas wolny, czyli zawozili nas na różne zajęcia sportowe. Dzięki temu z siostrą (w różnych okresach życia i różnie jeśli chodzi o długość) miałyśmy styczność z : gimnastyką artystyczną, tenisem, takewondo, ju jitsu, lekkoatletyką, narciarstwem, koszykówką, tańcem towarzyskim, próbowałyśmy sił nawet w zespole pieśni i tańca :) Dziś wiem, że uprawianie sportu oprócz zalet zdrowotnych ułatwia zorganizowanie sobie życia. Uczy dyscypliny, odpowiedzialności, punktualności (bo na trening nie wolno się spóźniać, nie mówiąc o meczach!). Uprawiając w pewnym momencie 2 dyscypliny sportu, z czego treningi z jednej miałam 4x w tygodniu, z drugiej 3, zmusiły mnie do takiego zorganizowania sobie dnia, żebym miała czas jeszcze na naukę (byłam wtedy w szkole podstawowej) i zjedzenie obiadu, czy kolacji. W weekendy jeśli nie miałam żadnych zawodów, to z rodzicami jeździliśmy do lasu (na borówki :), na spacery, na lody za miasto, do Chorzowa do Wesołego Miasteczka, czy gdziekolwiek indziej. Rzadko spędzaliśmy cały weekend w domu.
Za to u mojego męża było zupełnie inaczej. Jego rodzice są właśnie z tych, którzy wolny czas spędzają przy tv. Nie ważne co tam leci, czy film, serial, wiadomości, ale tv to była i jest główna rozrywka dnia. Do tego obowiązkowo papieros i kawa :) Gdy zamieszkaliśmy z M. razem i pewnego dnia rzuciłam hasło: "Chodźmy na spacer" mąż zapytał mnie: "Ale po co?" Dla niego to była jakaś totalna abstrakcja, tak jak dla mnie spędzenie całej soboty przed tv lub komputerem! Żeby było mi łatwiej wyciągnąć go na spacer, kupiłam psa. Niestety, do parku czy gdzieś dalej jeździłam z psem głównie ja. Ale pomału, pomału M. zaczął odkrywać uroki spacerów i wypadów za miasto, aczkolwiek trwało to dość długo. 

Więc to, o czym mówiła psycholog jest absolutną prawdą i zgadzam się z nią w 100%! To, w jaki sposób spędzamy dziś czas z dzieckiem, będzie miało na nie bardzo duży wpływ na wielu płaszczyznach w przyszłości. Mój mąż oprócz tego, że wyniósł z domu taki a nie inny wzorzec spędzania sobotniego popołudnia, to jest też trochę leniem i namiętnie się spóźnia. A jak gdzieś wyjeżdżamy to z reguły ja nas pakuje, bo nie za bardzo potrafi "się poukładać w walizce". 

Jeden z rodziców podsumował wywód pani w przedszkolu takim powiedzonkiem - "Tyle ile dziś włożymy do walizki, tyle z niej wyjmiemy" i powiem Wam, że zapadło mi to mocno w głowie!

Staramy się zapewnić Poli rozrywki, w domu i poza nim, ale zarówno zebranie w przedszkolu jak i wywód pani psycholog w tv dały mi dużo do myślenia. Staramy się z M. być dobrymi rodzicami, stwarzać Bączkowi dobre warunki rozwoju, uczymy ją tego, czy tamtego, ale .. ale myślę, że zawsze można zrobić coś więcej! Cały czas myślę o naszej Poli jak o małym dziecku. O małym 3-latku, który nie zrozumie co to Dzień Niepodległości, któremu trudno wytłumaczyć co to za święto 1 Listopada, który nie umie wiązać butów i ładnie powiedzieć 'Madagaskar". Przecież dopiero co nasza córcia kończyła 3 lata! I dopiero pani w przedszkolu uświadomiła mi, że te dzieci nie są już takie malutkie! Że one rosną, dojrzewają, że powinniśmy je uczyć większej samodzielności, że to już nie są maluszki, że za chwilę nie będą nawet średniakami, tylko znajdą się w grupie 'Starszaków"! Jadąc do domu po zebraniu uświadomiłam sobie, że 3 urodziny Poli były.. 8 miesięcy temu! Że ona jest prawie 4-latkiem! Jejku, kiedy to się stało?? Czas zdecydowanie za szybko biegnie! :)

Gdy wieczorem Pola już zasnęła siedliśmy sobie z M. przy herbatce, zrelacjonowałam mu zebranie i moje przemyślenia i stwierdziliśmy, że może rzeczywiście 'możemy więcej"? Zaczęliśmy więc Polę przy różnych okazjach namawiać do większej samodzielności, choć nie jest to dla mnie łatwe, bo jestem raczej z matek 'nadopiekuńczych", ale staram się :) Namawiam Bączka, aby sama się rozebrała, sama umyła sobie rączki, sama coś przyniosła/ zaniosła.. Do tego postanowiliśmy poszukać dla niej jakiejś fajnej 'rozrywki' poza domem. I co, i wybraliśmy się w niedzielę z naszym Bączkiem na teatrzyk dla dzieci :) Przy okazji trochę pospacerowaliśmy, Pola pogoniła gołąbki, zjedliśmy obiad poza domem, a po powrocie odbyło się standardowe układanie puzzli i rysowanie.
Idzie wiosna, w związku z tym będzie coraz więcej okazji aby wyjść z domu i zrobić/ zobaczyć coś fajnego. Wspólnie z dzieckiem oczywiście! Do czego i Was baaardzo namawiam! :)

A że robi się coraz cieplej i do wakacji coraz bliżej to postanowiłam w końcu zapisać Polę na basen! Przymierzałam się do tego już od jesieni, ale znajoma mi odradziła, że na jesień to bez sensu, że jak mała pójdzie do przedszkola to zaraz złapie jakieś choróbsko i nie będzie mogła chodzić na zajęcia, że lepiej poczekać do wiosny, jak zrobi się ciepło itp. No i zaczynamy w kwietniu! :)  Mam nadzieję, że Pola coś tam załapie i na wakacjach będzie (może) pływać lepiej niż tylko pieskiem i w dodatku w motylkach? :)