Suwaczek

Suwaczek z babyboom.pl

wtorek, 28 maja 2013

O kupce ciąg dalszy, o usg i Dniu Mamy!

Nie wiem, czy to zasługa leku, który Pola piła, czy jabłek, czy czegokolwiek innego, najważniejsze, że od soboty mamy już 2 kupy za sobą :) Hihi myślałam, że temat kaszek i kupek jest już za nami, bo przecież dziewczę nasze dzidziusiem już nie jest, a panną prawie przedszkolanką, ale jak widać jest to temat na czasie na każdym etapie rozwoju dziecka. 
W nocy z soboty na niedzielę obudziło mnie wołanie: "Mamooo, siku! I kupka!" "W końcu!" pomyślałam. Sukces był! pełny Wylądował w nocniczku i obyło się bez czopka przed poniedziałkową wizytą na usg. Pola choć lekarzy się nie boi, to miała lekkiego stresa przed wizytą u pani doktor. Gdy czekaliśmy na swoją kolej, M. tłumaczył Poli jak badanie będzie wyglądać, że nie ma się co bać, bo to nic nie boli, może tylko połaskotać itp. I pomyślałam sobie wtedy, że w tym pędzie dnia codziennego, zupełnie wyleciało mi z głowy, aby dziecku to wytłumaczyć! M. mnie zupełnie zaskoczył, że tak sam,  z siebie, wziął małą na kolana i wyjaśnił jej o co w usg chodzi.. 
To mi dało trochę do myślenia.. I tak sobie pomyślałam, że działam trochę jak taki robocik. Wstaję rano, wtedy kiedy Pola albo i wcześniej. Szybki prysznic, szybkie ubieranie siebie, ubieranie dziecka - co zawsze trwa 3 razy dłużej niż powinno, bo Pola w między czasie próbuje bawić się z psem, przeglądać książeczkę, chce jej się pić, szuka swojego misia, chce porysować i wymyśla milion czynności, które musi tu i teraz zrobić! Nie ważne, że ma na sobie tylko majteczki, bo nic więcej nie zdążyłam jej ubrać. Biega na golasa po mieszkaniu próbując szukając tego, czy owego. Czasem próbuje też ubrać się sama. Majteczki jeszcze włoży, ze skarpetkami różnie to bywa, podobnie jak ze spodniami (często wkłada 2 nogi do 1 nogawki), najgorzej jej idzie ze ściaganiem i ubieraniem koszulki. Ale na wszystko przyjdzie czas! :) 
W każdym bądź razie jak jej coś nie wychodzi, to wścieka się okropnie, rzuca ubraniem po pokoju i rozpaczonym głosem woła: "Mamoo, nie umiem! Nie umiem!" Tłumaczę, że jeszcze jest malutka, że to trudne, że pomalutku się nauczy i jakoś ta jej złość mija. Ale ja w tym czasie zamiast jeść śniadanie, to stoję z nią w pokoju i rozmawiam. Lubię z nią rozmawiać, z chęcią ją uczę i tłumaczę zawiłości tego świata, ale jak pewnie same wiecie, rano wyjątkowo szybko czas leci! I nagle nie wiadomo kiedy, zrobiła się godzina o której powinnam wyjść z domu, a ja jeszcze nie wymalowana, w połowie śniadania i z nieumytymi zębami! I potem wszystko robię w pędzie, czasem jeszcze się wracam z auta, bo telefonu nie wzięłam albo portfela! 

I często rano się wkurzam, bo M. wstaje dużo później niż ja, nie musi się malować, układać włosów, wkłada jeansy, t-shirt i bluzę, je śniadanie i wychodzi. Czasem jeszcze z psem wyjdzie z rana, wsiada na rower i jedzie do pracy. I wkurzam się, że ja tak nie mogę. Bo przecież dziecko trzeba ubrać, przypilnować żeby zjadło śniadanie, posprzątać w kuchni po jedzeniu (nie lubię zostawiać okruchów i brudnego stołu w kuchni), ech... wrr.. Dlaczego my, kobitki mamy ciągle pod górkę? Żeby chociaż faceci też musieli się malować, to już by mi było lżej na duszy ;P
Potem lecę do pracy, wracam, jem obiad w między czasie rozmawiając z Polą/ czytając jej książeczkę / wysłuchując opowieści jak minął jej dzień/ albo odpowiadając na jej wołanie o pomoc przy puzzlach, że 'tylko zjem, umyję ręce i zaraz jej pomogę'. Potem lecę do jej pokoju, układamy razem, w między czasie wpadam do łazienki nastawić pranie, robię sobie kawę, pies mi szczeka, że głodny, Pola woła o picie, telefon dzwoni i .. próbuję się sklonować, aby móc to wszystko ogarnąć i ze wszystkim zdążyć i potem jak już mała śpi, to siadam o 20, 21 na chwilę na kanapie z herbatą, i jak tak siądę, to czasem już nie mam siły wstać, żeby jeszcze coś zrobić! A tu zmywarka pika, że już wyprała mi naczynia, więc wypadałoby ją otworzyć i odparować, stos za małych ubranek po Poli czeka na wystawienie na allegro, no i zupę nastawioną w kuchni na jutro trzeba by doprawić i przypilnować. I tak mi leci dzień za dniem, czasem się łapię na tym, że obiecałam sobie poleżeć w niedzielę wieczorem w wannie, zrelaksować się i zrobić sobie maseczkę na twarzy, a tu niedziela minęła i.. jak to możliwe, że już piątek i 'ta' niedziela już dawno minęła? 
Tak, wiem, kobieta w domu ma mnóstwo obowiązków. Jest żoną, gospodynią, mamą. Praca pracą, a w domu każdej kobiety czeka na nią drugi etat. Lubię sprzątać - nawet śmiało mogę powiedzieć, że czasem się przy tym relaksuję. Lubię gotować, lubię spędzać czas z Polą rysując, układając puzzle, czytając jej bajki. Ale czasem tak sobie myślę, że chciałabym móc zaszyć się gdzieś, tak na 1 dzień. I nie musieć robić nic.. :)
Po prostu nic.. 

W każdym bądź razie odbiegłam od tematu usg.. No więc pani doktor nas baardzo zaskoczyła. Na dzień dobry pokazała małej sprzęt do usg, pokazała czym ją będzie po brzuszku dotykać, pozwoliła jej dotknąć końcówkę sondy, żeby Pola sprawdziła, że jest gładka. Potem cały czas do niej i do nas mówiła, objaśniała co widać na monitorze - a nasz Bączek leżał sobie grzecznie trzymając mnie za rękę i słuchając.
Pola była naprawdę bardzo dzielna :) Tylko jak już wsiedliśmy do auta to smutnym głosem powiedziała, że nie dostała od pani żadnych naklejek, a przecież była dzielnym pacjentem i powinna dostać.. Fakt, do tej pory pediatra zawsze jej dawała nalepki. A ja nawet nie pomyślałam, żeby zapytać lekarki, czy ma coś dla wzorowych pacjentów.. Skupiłam się bardziej na tym, co lekarka mówiła, a mówiła, że nie widzi żadnej nieprawidłowości u małej, że według niej w brzuszku wszystko jest w porządku. A to było dla nas najważniejsze. 

Dziś rano Poli znowu udało się zrobić kupkę do nocnika, więc po cichu liczę, że może w końcu się jej unormuje wypróżnianie? 

A na Dzień Mamy dostałam od mojej córci piękną laurkę, którą pomagała jej zrobić niania. Do tego mnóstwo całusków i jak to mówi Pola 'ukochań', czyli uścisków :) Mąż niestety tego dnia trochę nawalił. Myślałam, że choć w tym dniu będę to ja będę mogła pospać sobie dłużej,a nie on, ale mąż poszedł dzień wcześniej oglądać z kumplami mecz i wrócił na miękkich nogach.. Czego efektem było nocne jego chrapanie, lekki kac i spanie do południa. Ale zrehabilitował się popołudniu, bo pojechaliśmy na kawkę i ciach do kawiarni, obok której jest plac zabaw dla dzieci. I podczas gdy ja delektowałam się ciachem, on stawiał z małą babki i organizował jej zabawę..

A przed nami wizyta znajomych na cały długi weekend- mamy w planie zabrać dzieciaki do Parku Rozrywki w Chorzowie albo do Parku Dinozaurów w Zatorze.. Oby tylko pogoda nam dopisała, choć szczerze to co się dzieje za oknem nie napawa optymizmem :/

sobota, 25 maja 2013

O kupie, a raczej jej braku.

Znowu mamy problemy z kupą. I mam wrażenie, że powodem są syropy, które dawaliśmy Poli na przeziębienie, które ją dopadło 2 tygodnie temu. Już kiedyś mieliśmy podobną sytuację, stąd moje podejrzenie, że powodem zatwardzenia są leki. 
Mała nie robiła kupy przez prawie tydzień! Brzuch miała duży, twardy, jeść za bardzo nie chciała. Piła samą wodę mineralną, odstawiliśmy zupełnie herbatki owocowe i soki, które popijała od czasu do czasu. Podaliśmy jedynie sok ze śliwek. Zupełnie odstawiliśmy słodycze (zazwyczaj mała dostawała np. pół jajka-niespodzianki, jakiegoś herbatniczka, jak się zrobiło ciepło to lody). Nie dostaje nic. Wytłumaczyliśmy jej, że nie może zrobić kupki i dopóki jej nie zrobi to nie będzie słodyczy i o dziwo nie protestowała, a nawet jak ktoś gdzieś chciał ją poczęstować to ku mojemu zdziwieniu odmówiła! :) Chleb i tak jemy tylko ciemny, żytni lub słonecznikowy, co powinno jej niby pomóc w wypróżnieniu. Przez 6 dni nic. W końcu zaaplikowaliśmy czopek glicerynowy i pomogło! Do tego dołączyliśmy syrop Lactulosum, po którym według pani z apteki - jeśli podamy go dziecku na noc, to rano powinno się wypróżnić. 
Pola pije syrop od 4 dni i nic. Od akcji z czopkiem (4 dni temu) znowu nie ma kupy. Brzuszek jej tylko rośnie i puszcza nam śmierdzące bączki, ale kupy jak nie było, tak nie ma. W poniedziałek idziemy na usg brzuszka, na które skierował nas pediatra. Byliśmy u niego jakiś czas temu w związku z tym, że Pola ma duży, wystający brzuch. Od zawsze. M. stwierdził, że to jest aż nienaturalne, że przez to krzywi jej się kręgosłup, bo brzuch ciągnie ją do przodu i plecy zaczynają jej się wyginać w literę S. Więc dla świętego spokoju poszliśmy do pediatry, który ją zbadał i dał skierowanie na usg. Pójdziemy, zobaczymy co powiedzą. A póki co, to do poniedziałku powinna się wypróżnić, żeby usg miało sens.. 
Już nie wiem, co jej podać, co zrobić, żeby ją 'pobudzić i odetkać'.. Może macie jakieś pomysły?

poniedziałek, 20 maja 2013

Upadki.

Moje dzieciństwo jakoś nie obfitowało w złamane nogi, czy ręce. Raz w życiu miałam rękę w gipsie - chłopak wpadł na mnie na lodowisku i niefortunnie upadłam. Efektem tego był krwiak w nadgarstku i gips. Kolana stłuczone były nie raz, i nie dwa. Ale zębów nigdy nie ubiłam, blizn na czole, czy twarzy nie mam, choć upadków przy nauce jazdy na rowerze było sporo. Pola jeszcze 2 lat nie miała, jak 2 górne jedynki ubite były. Tak, wiem, to mleczaki. Kiedyś i tak wypadną. Ale to 'kiedyś' następuje z reguły w okolicy 6 urodzin, a ja bym chciała, żeby moja córka uśmiechając się do tego czasu nie straszyła dziurą w górnym rzędzie zębów. I nie miała przez to problemów z wymową. I żeby dzieci w piaskownicy się z niej nie śmiały, że 'szczerbata'. 
Dlatego jak tylko mała upadnie, to lecę z sercem w gardle sprawdzać, czy zęby całe. A upadki najgroźniejsze to ostatnio te na hulajnodze. M. mówi: "Zostaw! Jak się nie przewróci, to się nie nauczy!" A ja do niego burczę: "A jak się przewróci i wybije zęby albo złamie rękę, to też będziesz taki mądry?" Nie chce nawet myśleć o gorszych efektach upadków... M. jak to facet, twierdzi, że ja-baba i matka przesadzam. Taaa... Ale to nie przy nim dziecko sobie dwa zęby ubiło.. 

Wczoraj wyszłyśmy popołudniu z psem na spacer. Pola uparła się, że weźmie hulajnogę. "Ok" - mówię, "ale w takim razie pójdziemy pod blok" - bo tam i teren ogrodzony, więc mi dziecko pod auto nie wjedzie, i chodnik równy. Poszłyśmy. Mała jeździ tam i siam, po czym gdzieś się zapatrzyła, zahaczyła przednim kołem o murek, hulajnoga stanęła, a mi córka siłą rozpędu hyc przez kierownicę do przodu. Ja zawał na miejscu! Lecę do niej, ta klęczy na kolanach, łzy w oczach, otwiera buzię - a tam pełno kurzu i syfu z chodnika. "Nosz kurwa- znowu zęby!" myślę i łzy mi w oczach stają. Ze złości, z żalu, z rozpaczy, że co teraz? Otwiera buzię szerzej, patrzę - zęby całe! Uff, trochę mi ciśnienie opadło. Patrzę dalej - kolana nawet nie zdarte, łokcie całe, buzia cała, krwi nigdzie nie widać. Ale słyszę:" Mamusiu, rączka boli! Nie mogę ruszać! Buuuuu!" i pokazuje mi nadgarstek. "Super" - myślę - "nadgarstek zwichnięty... Wspaniale.. I znowu przy mnie dziecku się krzywda stała." Wzięłam na ręce, przytuliłam, całusy dałam, łzy trochę przestały lecieć, ale zarządziłam powrót do domu. A hulajnoga idzie w kąt! Bo co się z nią gdzieś wybierzemy, to kończy się upadkiem. Trochę w tym winy Poli - bo jedzie, nie patrzy przed siebie a na boki i o coś zahaczy albo w coś wjedzie (tak jak kiedyś w barierkę na Plantach, która jej się w brzuszek wbiła), a trochę w tym i winy chyba hulajnogi. Bo wydaje mi się, że za krótka jest ta część na której się stoi. Pola jedzie, odpycha się i jak chce z tyłu dołączyć drugą nogę, to często trafia tą tylną nogą na hamulec nad tylnim kołem, hulajnoga wtedy staje, a ona siłą rozpędu leci do przodu. Może Pola ma za duże stopy? :)

No i teraz się zastanawiam, czy rowerek biegowy to będzie dla niej dobry prezent na Dzień Dziecka, czy może lepiej kupić jej klocki?

...

poniedziałek, 13 maja 2013

"Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz", czyli jak umiera ojcowskie 'ja'

Oglądałam w weekend fragment DDTVN. Sprzątałam po śniadaniu, gdzieś tam w tle leciał włączony telewizor. Ale w pewnym momencie aż przysiadłam na kanapie, żeby posłuchać co do powiedzenia na temat typowej polskiej rodziny miał... gość z zespołu Arka Noego! Tematem dyskusji był fakt, że Polska jako kraj jest na szarym koniuszku listy państw świata jeśli chodzi o przyrost naturalny. Jeśli kogoś to interesuje, to w statystycznej rodzinie polskiej jest półtorej dziecka :) Dodam, że temat był rozpatrywany nie z punktu widzenia sytuacji ekonomicznej polskiej rodziny, ale raczej pod kątem tego, że dużo małżeństw się rozpada, jest dużo rozwodów, zamiast porodów itp.
P. Robert ma 7 dzieci. Sporo, nie ma co. Opowiadał, że pochodzi z otoczenia, gdzie rodzina wielodzietna to nic niezwykłego, a poza tym, jeśli dwoje ludzi się kocha, to nieuniknionym 'owocem' tej miłości są dzieci. A on ze swoją żoną jest 25 lat, kochają się bardzo, więc i dzieci sporo mają, a i nawet doczekali się pierwszego wnuka. Jego córka wyszła za mąż za faceta, który ma 10cioro (słownie: DZIESIECIORO) rodzeństwa. I że dzięki temu, on wie, że nie ma prawa oczekiwać od rodziców tego czy tamtego pod hasłem 'bo mi się należy'. Bo jeśli dzieci jest cała gromadka, to wiadomo, że wszystkim trzeba się dzielić, pomagać itp. Że żyje się nie dla siebie w 100%, tylko dla innych. Że dzielenie się sobą daje masą radości i szczęścia. Że jest wdzięczny swojej żonie za to, że dzielnie zniosła te wszystkie ciąże, które nie są super komfortowym okresem. Bo przecież kobieta musi się wtedy oszczędzać, nie wolno jej robić tego, czy tamtego, a potem jak karmi to musi zrezygnować z wielu potraw, które lubi, żeby nie zaszkodzić dziecku, nie mówiąc już o samym porodzie! Do tego nieprzespane noce, obowiązki matczyne itp. powodują, że jako mama musi poświęcić swój czas dziecku, a nie sobie. Wow, który facet patrzy na kobietę właśnie TAK? Który wie, co to znaczy ciąża, poród i okres karmienia? (z wyjątkiem ginekologa
) Ile takich mężczyzn znacie? :)
Porównywał też 'posiadanie rodziny' ze "śmiercią samego siebie". Bo jeśli człowiek żyje sam, dla siebie, to robi to, na co ma ochotę, kiedy chce i gdzie chce. Mając rodzinę, facet wstaje rano i myśli sobie :"Dzisiaj zrobię TO." Po czym przybiega do niego dziecko i mówi "Tato, zróbmy TAMTO". Po czym żona przy śniadaniu mówi "Chciałabym, żebyśmy dziś poszli TU albo TAM/ zrobili TO czy TAMTO." I  facet już nie może skupić się tylko i wyłącznie na swoich potrzebach. Musi mieć na względzie to, co chcą inni, czyli w pewnym sensie jego 'ja umiera'. Hm, muszę przyznać, że spodobało mi się to porównanie i ta droga dedukcji i tłumaczenia.
Niby to wszystko jest oczywiste i jasne. Ale coś w tym jest.. Zakładając rodzinę, musimy schować swój egoizm do kieszeni. A nie każdy tak potrafi, stąd być może tak dużo rozwodów w dzisiejszych czasach. Ludzie są przyzwyczajeni do wygody i ciężko im z niej zrezygnować.

Od razu pomyślałam sobie o moim mężu, którego prosiłam ostatnio, aby pojechał z Polą na zajęcia dla dzieci, bo chciałabym w tym czasie coś zrobić w domu - pranie, prasowanie, gotowanie.. W odpowiedzi usłyszałam, że 'jego takie zajęcia nie kręcą'. Aż mi ciśnienie skoczyło! To nie JEGO mają 'kręcić', tylko dzieci, a Pola uwielbia panią, która je prowadzi i same zajęcia również. Jeżdżenie przez pół miasta i potem siedzenie w sali i pomaganie od czasu do czasu Poli w przyklejaniu różnych pierdółek na karte/ tacce, czy co tam Pani im wymyśli, zabawa w "Baloniku mój malutki" itp też nie jest szczytem moich ambicji i planów na całe popołudnie, ale jestem mamą! Chcę mojemu dziecku zapewnić możliwość rozwoju, kontaktu z dziećmi, spróbowania tego, czy tamtego, a może odkryje nagle w sobie pasję do śpiewania/ projektowania/ grania w tenisa/ szydełkowania itp itd? Jeśli tego wszystkiego nie spróbuje, to nigdy się nie przekona, czy jej się to podoba, czy nie. Poza tym wolę, żeby spędziła popołudnie aktywnie, niż siedziała w domu i po raz setny układała te same puzzle (które bardzo lubi, ale ileż można?.. tak, wiem, dzieci mogą wieeeeele razy :) albo szła znowu na ten sam plac zabaw, na którym bawiła się z opiekunką przez cały dzień, albo szła ze mną do zatłoczonego o tej porze supermarketu na zakupy .. Dla mnie oczywiste jest, że dziecku trzeba dać kawałek siebie. Trzeba poświęcić swój czas, swoją energię, zaproponować mu poznawanie świata. Mój mąż jak już nie raz się przekonałam i nie raz o tym usłyszałam, nie doświadczył czegoś takiego w domu od rodziców, więc teraz ciężko mu przychodzi zrozumienie mojego toku rozumowania i postępowania. Choć i tak jest nieźle, bo kiedyś wydawało mu się czymś dziwnym jak zaproponowałam, żebyśmy w wolny dzień pojechali na wycieczkę do lasu.
 'A po co?" spytał. 
'Jak to po co? Na spacer."
"No, ale po co? Będziemy tak łazić bez sensu?"
" Tak, będziemy łazić bez sensu i wdychać świeże powietrze!"

:)

Teraz mnie to śmieszy, ale kilka lat temu mnie to nieźle wgięło! I dowiedziałam się wtedy, że w rodzinie mojego męża nie było czegoś takiego jak wspólne spędzanie soboty, czy niedzieli, wyjazd za miasto na spacer, do lasu na jagody, nad jezioro, wyjście na lody do kawiarni, na obiad czy pizzę do restauracji. Nikt nie budował więzi rodzinnych. Rodzice żyli sobie, on i jego siostra sobie. Dlatego tak bardzo go zdziwiła moja propozycja i dlatego na początku, gdy pojawiła się Pola nie potrafił odnaleźć się w roli ojca, który poświęca swój czas na to, aby wyjść z dzieckiem na spacer, pójść z nim na plac zabaw itp. Wiele czasu upłynęło zanim moje tłumaczenia i rozmowy dały rezultaty. Dziś oboje jesteśmy mądrzejsi. Do mnie dotarło, że moi rodzice zapewnili mi naprawdę fajne dzieciństwo i wiele możliwości, że moja mama bardzo o nas dbała i poświęciła nam WIELE swojego czasu i energii. Kiedyś tego nie doceniałam, bo wydawało mi się to takie normalne i oczywiste. Zwłaszcza, że na około widziałam podobne rodziny. Ale w momencie, gdy zobaczyłam, że nie każdy rodzic potrafi zamiast oglądania durnej tv - pojechać z dzieckiem na trening tenisa, zamiast odpoczywania na kanapie w wolną sobotę pojechać kibicować dziecku na meczu koszykówki, oszczędzać pieniądze na wakacje, po to, aby móc je jakoś fajnie spędzić w fajnym miejscu, oferującym coś extra dla dzieci np aguapark (mówię o latach 90tych, kiedy nie było miliona biur podróży, a wyjazd nad morze do Rumunii był szczytem marzeń.. :), poświęcić swoją ulubioną bluzkę, żeby zrobić z niej sukienkę córce na bal karnawałowy.. Mój mąż za to zobaczył, że można spędzić fajnie czas nie koniecznie siedząc całą sobotę przed tv. Że fajnie jest mieć .. fajną, zgraną, kochającą się rodzinę, a nie tylko 'współlokatorów" - członków rodziny skupionych pod jednym dachem, ale nie mających ze sobą zbyt wiele wspólnego. Widzę, że jego rodzice też się zmienili przez te kilka lat. Z jednej strony próbują być tacy 'na luzie", ale z drugiej - siedzi w nich jeszcze taki rodzic-tyran jak ja to mówię :) Czyli rodzic, który mówi swojemu dziecku co ma robić, jak ma robić i dziecku nie wolno się nawet odezwać. Tak ma być i koniec! Rodzic ma władzę absolutną, a dziecko nie może nawet okiem mrugnąć!
Cieszę się, że zmieniło się w nich jeszcze jedno - kiedyś potrafili przez parę miesięcy nie kontaktować się z M. Dla mnie to nie do pomyślenia! Jak można aż tak bardzo nie chcieć wiedzieć co słychać u syna/ córki? Mojemu mężowi kontakt z rodzicami był zupełnie obojętny! Tak jak ich nie interesowało co się u syna dzieje, tak jego nie interesowało co słychać u rodziców. Jak dla mnie to właśnie jest efekt totalnego braku więzi w relacjach dziecko-rodzic! Teraz jest inaczej. Dzwonią do siebie raz na czas, odwiedzamy się raz na dwa, trzy miesiące. Może to nie jest idealny przykład rodziny, ale uwierzcie mi, jest duużo lepiej niż było :) Utrudnieniem jest to, że M. pracuje w weekendy, więc nie jest nam łatwo wyjechać 'pod wpływem chwili' gdzieś dalej i na dłużej niż 1 dzień. Ale jakoś się organizujemy :)

A, no i odbiegłam od tematu głównego. Oprócz p. Roberta w dyskusji o przyroście naturalnym i rodzicielstwie w Polsce wypowiadała się też pewna pani, mająca 1 dziecko. Przytaczała historię, gdy wracała z córką samolotem z wakacji i obok siedziała rodzina z trójką dzieci. Każde dziecko zaopatrzone w sprzęt elektroniczny do zabijania czasu, zajmowało się owym sprzętem przez cały lot (ok. 2,5 h) nie zamieniając z żadnym z rodziców ANI JEDNEGO SŁOWA! I jak widać, ilość dzieci i zasobność portfela nie ma tu żadnego wpływu na jakość relacji w rodzinie.. Więź rodzic-dziecko? W tym przypadku chyba też nie istnieje...

Tyle się mówi o rodzicielstwie, o rodzicielstwie bliskości, narzeka się na tę okropną młodzież, brak kultury w szkołach i na ulicach, brak szacunku do starszych ... A jak mówi stare przysłowie: "Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz".
Dlatego ja, staram się spędzać z moją najukochańszą córcią tyle czasu, ile tylko mogę. Rozmawiam, tłumaczę, całuję, zwracam uwagę, czasem się wkurzam, czasem ulegam, choć nie powinnam, czasem mam ochotę wyjść i trzasnąć drzwiami.. Wiem, że ideałem nie jestem, ale staram się ile mogę. I czasem sobie myślę, że powinnam pierwsze dziecko urodzić mając 20-parę lat, a nie 30. Bo cierpliwości mam mniej niż kiedyś, o co sama się na siebie wkurzam. Ale cóż zrobić! 
Ech, nic tylko życzyć sobie i Wam, abyśmy kiedyś były dumne z tego, że tak wspaniałych ludzi jak nasze dzieci wychowałyśmy! Abyśmy mogły zawsze na nich, a one na nas polegać, aby nasze więzi rodzinne dawały nam siłę i energię do tego, aby rano wstawać z uśmiechem na twarzy pomimo tych wszystkich obowiązków, które na nas, jako mamy spadają już od rana! 
:)