Suwaczek

Suwaczek z babyboom.pl

piątek, 28 września 2012

Zmiany, zmiany i urodzinowe pomysły

Wiele się działo i ciągle się dzieje. Ale brak czasu i obecność M. w domu patrzącego mi w monitor nie sprzyjały pisaniu. Ale dziś mąż 'w terenie', więc mogę wreszcie podzielić się tym co u nas :)

Zachorował nam pies. Przez kilka dni był bez życia. W końcu dostał zastrzyk na obniżenie gorączki, bo okazało się, że ma 39,5 st. i jakby ręką odjął! Pies wyzdrowiał, mnie dopadło! A raczej moje oczy... Pierwsza diagnoza okulistki: zapalenie spojówek. Po tygodniu leczenia oczy nadal mnie szczypały i były czerwone jak pomidory, więc poszłam do innego specjalisty. Tym razem lekarka załamała ręce i postawiła nową diagnozę: bardzo zaawansowany stan zapalenia rogówki, pogłębiony przez stosowanie wysuszających kropel do oczu poleconych przez panią doktor nr 1. I takich to mamy wspaniałych lekarzy! Nic, tylko powystrzelać!
 Leczę się od tygodnia, przede mną jeszcze 2 tygodnia zakrapiania oczu. 3-tygodniowa kuracja! Pięknie! ... 

W między czasie zachorowało nam dziecię, choć słowo 'zachorowało' jest chyba na wysort. Dostała strasznego kataru - śpiki miała do kolan, a po 2 dniach pojawił się też suchy kaszel. Poszłyśmy więc do pediatry, bo o ile katar po 2 dniach prawie zniknął, to kaszel był niepokojący. Mała w nocy dostawała ataków, aż ją 'zatykało'. U pediatry okazało się, że każde dziecko czekające w kolejce ma dokładnie takie same objawy plus niewielka gorączka lub stan podgorączkowy w kilku przypadkach. Pola dostała 3 syropy, tantum verde do psikania do gardła i żel do nosa na katar. Wszystko bez recepty. Wszystko za prawie 80zł. Cóż, nie od dziś wiadomo, że najlepiej jest nie chorować. I tyczy się to zarówno kiepskiej fachowości lekarzy (patrz: mój przypadek i konieczność weryfikacji pierwszej diagnozy u drugiego specjalisty, a co za tym idzie konieczność podwójnej zapłaty) i wysokiej ceny leków.... 

Pola przez swoje przeziębienie siedziała 4 dni w domu. Czwartego dnia jej skrywana energia była już na tak wysokim poziomie, że zamiast chodzić po mieszkaniu, córcia zaczęła wszędzie skakać :) A jak piątego dnia wyszła na spacer to jakbyśmy psa ze smyczy spuścili :) 

A ja ostatnio trochę się zmieniłam. W sumie sama nie wiem jak to wyszło. 
Siedzą we mnie dwie sprzeczności. Z jednej strony jestem typem, który woli wszystko zrobić sam. Wynika to trochę z tego, że już nie raz się przekonałam, że sama zrobię coś lepiej, bo inni zrobią to po łebkach albo trzeba ich prosić kilka razy, co jest denerwujące. Wynika to też z tego, że gdy moja mama chorowała to był taki okres, kiedy o wszystko się w domu awanturowała. Chyba chciała przez to wykrzyczeć swoją złość na chorobę. Wracała z pracy i dostawało mi się za zabawki, które rozrzucił po pokoju mój młodszy brat, za to, że tata robiąc sobie kolację nie poskładał w kuchni (i nie ważne, że wcześniej wszystko posprzątałam na błysk). Dlatego od pewnego momentu, aby uniknąć awantur sprzątałam wszystko o co mogła być wojna, a że nie wiedziałam o której mama dokładnie wróci, więc cały czas 'byłam w pogotowiu', aby po zabawie młodego klocki nie zostały na stole, aby po kolacji nie było okruszka na stole.. 
To wszystko przekładało się na to, że dużo obowiązków domowych brałam po prostu na siebie. Mój mąż jak sam twierdzi jest leniwy i sam się do pracy zwłaszcza domowej nie garnie. Cóż, tak go rodzice wychowali. W domu od sprzątania jest baba, a mąż? A mąż wraca z pracy zmęczony i musi odpocząć. Tak jakby kobieta w pracy nic innego nie robiła tylko wypoczywała! Ale odłóżmy temat jego wychowania i zwyczajów w jego domu na inny moment. W każdym bądź razie ja sprzątałam, gotowałam, prałam itp. Początki naszego 'wspólnego mieszkania' nie były łatwe, ale z czasem M. nauczył się, że odkurzacz w rękach faceta to nie grzech, że umycie wanny po sobie to standard, że umycie naczyń nie umniejszy jego 'męskości' itp. Ale jeśli chodzi o ścieranie kurzy - w tym np. z jego biurka - to nadal nie widzi sensu :)
Więc sprzątanie z reguły wyglądało tak, że ja doprowadzałam całą łazienkę do stanu przyzwoitości - myłam wannę, sedes, umywalkę, podłogę, półki, lustro... M. odkurzył całe mieszkanie, wyrzucił śmieci, jak trzeba było to rozwiesił lub zebrał pranie. Ale już czyszczenie kurzy w całym mieszkaniu robiłam ja, kuchnię - szafki, kuchenkę, okap, stół - sprzątałam ja. Pokój małej i naszą sypialnię też ogarniałam ja. Jeśli byliśmy wszyscy wtedy w domu, to szło mi to bardzo opornie, bo Pola przecież musiała 'pomóc mamusi'. Zabierała mi płyn do czyszczenia mebli, siama chciała sprzątać, z czego często był większy bałagan, a ja w połowie miałam już dość! 
M. w tym czasie 'pracował przy komputerze' albo był w pracy. Ale od pewnego czasu udało mi się 'wywalczyć', żeby w sobotę do południa 'nie pracował', tylko zabierał małą na spacer, na plac zabaw albo na zakupy. Ja w tym czasie mogłam spokojnie posprzątać i ugotować obiad. I to wszystko w czasie o połowę krótszym niż przy udziale Poli! Kiedyś sprzątanie mnie odstresowywało. Ale odkąd uczestniczyła w nim córcia, stało się czymś, za czym zupełnie nie przepadałam i co mnie totalnie wyprowadzało z równowagi. 
A teraz? Mała spędza więcej czasu z tatą co od razu się odbiło (i to BARDZO pozytywnie) na jej relacjach z M., mieszkanie w końcu wygląda przyzwoicie, nawet udało mi się ostatnio wyprać wszystkie firanki i zasłony oraz dobrać się do kątów, które sprzątałam wcześniej jedynie przed świętami :) No i nie miałam piany na ustach  od sobotniego poranka ;)

Ciężko mi było się 'przełamać'. Ciężko mi było i jest nadal prosić kogoś o pomoc, o wyręczenie mnie w jakiejś czynności, ale wiem, że mój mąż sam na pewne rzeczy nie wpadnie i jemu trzeba to wyłuszczyć i to DUŻYMI literami. I generalnie nie ma problemu ze zrobieniem tego, czy owego, ale jak sam twierdzi - trzeba mu o tym powiedzieć, bo on zbyt domyślny w temacie domowych obowiązków nie jest. 

Jak wiecie jestem z tych mam, co pracują i Polą opiekuje się w ciągu dnia niania. Mam w związku z tym czasem wyrzuty sumienia, że tak niewiele czasu z córką spędzam.. Bo co to jest? Chwila rano zanim wyjdę do pracy i potem wieczór... Rano to akurat tyle, żeby ją ubrać, zjeść z nią śniadanko, a w między czasie porozmawiać, chwilę się pobawić, może poczytać bajkę. Wieczorem już mamy więcej czasu na wspólne malowanie kredkami, farbami, zabawy ciastoliną, czytanie bajek, spacer, rozmowy.. I czasem mi smutno, że coś zrobiła po raz pierwszy nie przy mnie, tylko przy niani. Ale wiem też, że gdybym nie pracowała tylko zajmowało się domem i dzieckiem to nie czułabym się do końca szczęśliwa. Ja lubię ruch, lubię coś robić, mieć jakieś zajęcie, lubię jak coś się dzieje, lubię pracę z ludźmi, nie lubię monotonii. Wiem, że gdybym nie mogła się w żaden sposób realizować zawodowo to stałabym się zgorzkniałą sknerą i pewnie mąż by mnie zaraz rzucił! :)

W związku z tym, jak pojawiało się hasło wyjścia wieczorem na piwo ze znajomymi, czy na imprezę to z reguły mówiłam M., żeby poszedł sam, bo ja wolałam zostać z Polą. Poza tym w naszym przypadku każde nasze wspólne wyjście wieczorem oznacza konieczność poproszenia niani o przyjście i opiekę nad małą, a niestety nie robi tego za friko.
Ale spotkałam kiedyś koleżankę z liceum, mamę dwóch małych łobuziaków. Wymieniłyśmy się nr telefonu, zdzwoniłyśmy się pewnego pięknego dnia i umówiłyśmy się na wieczorne ploty. Ale dawno tego nie robiłam :) Gadałyśmy ze 3 godziny i nagadać się nie mogłyśmy! Oczywiście temat mężów i dzieci był numerem 1, ale udało nam się też wymienić poglądy na inne tematy. Wróciłam do domu uśmiechnięta, zrelaksowana i z doładowanymi bateryjkami :) Dziecko smacznie spało, mąż czekał w łóżku, mieszkanie nie spłonęło. I pomyślałam sobie, że tak naprawdę życie moje kręci się tym samym torem i stało się sama nie wiem kiedy - monotonne. Praca, dom, praca, dom.. Plus mała odskocznia w postaci weekendowego wypadu za miasto, wyjścia z Polą na zajęcia dla dzieci, spotkania na kawę ze znajomymi poznanymi właśnie na owych zajęciach, od czasu do czasu wypad do Warszawy do znajomych.. Kocham moją Polę nad życie i uwielbiam spędzać z nią czas, ale zrozumiałam (matko, ileż to trwało! :), że jak raz na czas wyjdę wieczorem na piwko z koleżankami to jej się nic nie stanie. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że M. niestety nie jest typem ojca wpatrzonego w swoje dziecko jak w obrazek, poświęcającego mu cały swój wolny czas, bawiącego się cały dzień z dzieckiem na dywanie, czy biegającego z dzieckiem po parku.. No niestety. Jest za to typowym facetem, który nie za bardzo chciał mieć dzieci, nie za bardzo wiedział jak się z małym dzieckiem obchodzić, a jak podrosło to nie za bardzo wiedział jak może się z nim bawić. Dopiero jak Pola stała się dzieckiem, z którym można się skomunikować, które umie wyrazić swoje chęci, umie zbudować coś z klocków, umie trzymać kredkę w ręce itp, dopiero wtedy M. zaczął jakoś bardziej i chętniej spędzać z nią czas. Wcześniej miałam obawy, czy sobie poradzi z nią sam na sam. Teraz wiem, że tak. 
Wiecie, to żadna frajda i relaks wyjść z domu wieczorem 'na miasto' nie mając pewności, czy mąż będzie pamiętał o tym, żeby dziecko wykąpać, że do wieczornego mleka trzeba dosypać łyżkę kaszki itp itd. Teraz, jak wiem, że sobie oboje poradzą mogę iść i się w pełni wyluzować :) 

I tak sobie myślę, że te małe-duże zmiany poprawiły także relacje między mną i M. I mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. I że nie skończymy jak Tommy Lee Jones i Meryl Streep w filmie 'Dwoje do poprawki', na którym byłam ostatnio w kinie z koleżanką :)

A przede mną nie lada wyzwanie - urodziny M.! Jak pamiętacie, mój mąż w moje urodziny zorganizował mi cały dzień. Dzień pod hasłem 'wspomnienie z Tajlandii". Byliśmy więc najpierw w kinie, potem w restauracji tajskiej na obiedzie, a potem zafundował mi masaż tajski! Wszystko było niespodzianką, wszędzie byłam prowadzona i nie miałam bladego pojęcia gdzie idziemy. 
Tym samym poprzeczkę mąż ustawił wysoko. Kombinowałam i kombinowałam jakby jemu zorganizować urodziny i w końcu wymyśliłam! Urodziny ma we wtorek. Pójdziemy więc na obiadokolację i do kina. Powiem mu, że to taki 'wstęp', bo właściwy prezent nie dotarł na czas, że poczta zawaliła itp. A właściwy prezent dotrze w sobotę w postaci znajomych z Warszawy, którzy przyjadą do nas na weekend. Mam nadzieję, że dotrą najpóźniej w południe. Jeszcze nie wiem jak to zorganizować, żebyśmy byli wtedy w domu, a może lepiej żeby nas nie było? Zostawiłabym im klucze u naszego blokowego portiera i jak byśmy wrócili z M. ze spaceru to miał by niespodziankę? :) Zjedlibyśmy szybko obiad i - tutaj też nie wiem jeszcze jakiego fortelu użyję - ale musielibyśmy wyjechać gdzieś koło 14. Wykupiłam na zakupach grupowych dla 8 osób 3-godzinną zabawę w paintball. Wciągnęłam w spisek kolegów M. i wszyscy się mocno podjarali pomysłem :) Mam tylko nadzieję, że nikt nie puści pary z ust - 2 lata temu też organizowałam 'niespodziankę-przyjazd przyjaciół z Warszawy i wyjście wieczorne do knajpy'. I jeden z kolegów M. wysłał do wszystkich znajomych, w tym do M. zapytanie "czy wpadają na imprezę niespodziankę?"...
Mam tylko nadzieję, że pogoda dopisze i nie będzie padało. Choć może paintball w deszczu jest fajniejszy? :) 

No nic, rozpisałam się dziś i zrobiło się późno. Mam nadzieję, że kolejny wpis będzie za mniej niż tydzień ;)

4 komentarze:

  1. Twoja notka jest bardzo obszerna, ja odniosę się do tej medycznej części. Ty też doświadczyłaś niekompetencji bandy w białych kitlach i teraz stan Twoich oczu się pogorszył. A przecież nikt z nas nie ma tyle czasu, żeby biegać od lekarza do lekarza i porównywać diagnozy. W końcu za wiele forsy nasze składki wynoszą, a jeszcze musimy sie leczyć prywatnie, a zewsząd warcholstwo zamiast rzetelnej diagnozy.
    Nienawidzę polskiej służby zdrowia i zawsze daję temu wyraz i na pewno zaraz odezwą się głosy oburzonej pseudolekarki, które będzie mi wmawiać jak to oni mają ciężko, a musimy to rozumieć i wybaczać brak empatii. To w takim razie jak tej służbie zdrowia tak cięzko o empatię, niech się pozwalniają i zatrudnią na taśmie w fabryce, taśma i maszyny nie potrzebują empatii, do nich można odnosić się obcesowo i mieć gdiześ co czują. A praca lekarza i pielęgniarki wymaga wyczucia, taktu, wiedzy, a jak widać tego nie może nikt zrozumieć, jakie przykre.
    Dlatego jestem eko, leczę się i swoją rodzinę naturalnymi sposobami, homeopatią i srebrem koloidalnym i tylko na tym dobrze wychodzimy.
    Życzę Ci zdrowia i trzymania się jak najdalej od tej białej mafii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. masz swoje zdanie, ale nie zmuszaj nikogo aby mysleli tak jak Ty.. mamy wolnosc slowa i wlasnego zdania.

      Usuń
    2. To dlaczego zaprzeczasz tej wolności słowa? Po co się wtrążalasz na cudzym blogu? Naprawdę dosyć mam tych połajanek. Pilnuj swojego bloga i tam takie opeery wrzucaj, a nie tu. Nie życzę sobie tego, by mnie w ten sposób traktowała osoba, która nie jest autorem określonego bloga.

      Usuń
  2. ja z niespodziankami kiepsko stoje, nie umiem wymyslac, wiec nie poradze, ale zdaje sie na Twoj pomysl i mam nadzieje, ze pozniej opiszesz;)) a jesli chodzi o takie wyjscie do kolezanki czy na piwko to wiem z wlasnego doswiadczenia, ze bardzo dobrze to robi na odreagowanie, odetchniecie chwilke od domowych obowiazkow i naladowanie akumulatorow choc na chwileczke;)) na prawde, dobrze ze to dotarlo do Ciebie, bo czasem idzie zbźikować jesli tak wszystko kreci sie wokol dom-praca, dom-praca... kazda mama potrzebuje na chwilke sie oderwac od wszystkiego ;)

    OdpowiedzUsuń