Nie dawno były moje urodziny i muszę Wam powiedzieć, że mój mąż, na którego czasem tu psioczyłam, że jest leniem itp mocno mnie zaskoczył! Zrehabilitował się za te wszystkie gorsze dni i poczułam, że on mnie chyba naprawdę kocha :) (w co oczywiście nie wątpiłam).
Moje urodziny wypadały w niedzielę, a z racji tego że tydzień wcześniej mieliśmy najazd gości z okazji Poli Kinder Balu, poza tym było pierońsko gorąco, więc nie chciało mi się nic w domu organizować. Pojechaliśmy tylko z moją rodziną na kawę i ciacho. M. już wcześniej mi powiedział, żebym sobie poniedziałek zrobiła dniem wolnym od pracy, bo on mnie chce gdzieś zabrać. Pola została z nianią, a my pojechaliśmy do Galerii Handlowej. Mieliśmy iść do kina na film, który sobie wybrałam (w kinie nie byliśmy chyba z rok!), ale M. strasznie naciskał, żebyśmy wcześniej poszli na kawę. Ja na to, że przecież możemy sobie wziąść ją 'na wynos' do kina, ten że nie, że do kina to weźmiemy coś zimnego itp. No dobra, poszliśmy do kawiarni na kawę. Kulturalnie, w filiżance :) M. znając moją słabość do ciastek, chciał mi zamówić jakiś smakołyk do kawy. Ale ja akurat nie miałam na nic ochoty. Ten znowu, że przecież narzekałam, że ciastko z dnia wcześniejszego było stare (sernik suchy, jakby miał co najmniej tydzień), więc może jednak bym coś wzięła z okazji urodzin .. Hm, trochę to było podejrzane, ale tak mnie namawiał, że w końcu zamówiłam szarlotkę. Pijemy sobie kawkę, rozmawiamy, a tu zza jego pleców wyskakuje kelnerka ze świeżutką szarlotką i wbitymi w nią 2 świeczkami :) Na co M. z uśmiechem, że nie dmuchałam w dniu urodzin świeczek, więc teraz mam okazję. Ach, rozczulił mnie tym trochę, bo rzeczywiście dzień wcześniej była rozmowa, że urodziny mam, a świeczek nie dmucham.. A tu proszę! :)
Potem szybko pobiegliśmy do kina, bo czas nas gonił. Po kinie - znowu usłyszałam, że mamy się spieszyć, bo musimy być w pewnym miejscu na określoną godzinę i nie możemy się spóźnić. No więc szybko do auta i pomknęliśmy do centrum. Tam zostawiliśmy auto i ruszyliśmy w stronę Rynku. M. za żadne skarby nie chciał mi uchylić nawet małego rąbka tajemnicy gdzie idziemy.. A szliśmy do Restauracji Tajskiej, którą kiedyś odwiedziła pewna słynna restauratorka prowadząca rewolucje w kuchni w pewnej komercyjnej telewizji! Obiecaliśmy sobie, że się tam wybierzemy na obiad i jakoś tak nie było okazji.. Ach, za pyszną kuchnią tajską tak mi się tęskniło! Ale zbytnio rozkoszować jedzeniem nie było mi dane, bo - czas nas gonił :) Hm, myślałam, że to już wszystko, co mąż mi na ten dzień przygotował, ale nie... Najlepsze zostawił na koniec i zabrał mnie na... tajski masaż! :) Nie wiem czemu kojarzy się on często z masażem erotycznym, a to jest zupełnie coś innego! To jest taki 'siłowy' masaż, w trakcie którego masażystka (mnie akurat masowała prawdziwa Tajka) jeździ łokciem i maltretuje Twoje ciało :) Ale potem człowiek czuje się po prostu BOSKO!
No i co tu mówić. Zaskoczył mnie mąż jak nigdy! Odpoczęłam, odprężyłam się.. Ech, no, było wspaniale!
:)
Ale niespodzianka.
OdpowiedzUsuńMuszę Ci powiedzieć, że kiedyś też doświadczyłam czegoś podobnego, ale miałam mieszane uczucia, bo nie lubię niespodzianek, lubię nad wszystkim panować, a tu zostałam wmanewrowana w przyjęcie-niespodziankę w stylu amerykańskim.
Patrząc z perspektywy czasu było to jednak szalenie miłe.
Pozdrawiam cieplutko i wszystkiego najlepszego.
Super :)
OdpowiedzUsuńwow! no to super urodzinki! i aż się na Twojego męża przyjaźniejszym okiem patrzy - takie cuda wymyślić dla żony, fajnie!
OdpowiedzUsuń